Boguś Zmarzły był ode mnie parę lat starszy. Jego dom stał niedaleko szkoły, gdzie mieszkałem z rodzicami, po drugiej stronie drogi, błyszczącej biało w słońcu, bo wzgórze zbudowane było z wapiennych margli. Wiele godzin spędzaliśmy razem, chyba że jego ojciec gonił go do pracy w polu lub w sadzie.
Boguś wciągnął mnie do zabawy papierowymi żołnierzykami, których wizerunki wycinaliśmy ze starych książek i czasopism. Każdy z nas miał swoją armię, rywalizowaliśmy kto będzie miał liczniejszą i lepiej wyposażoną. Czasem prowadziliśmy wojny w sadzie ojca Bogusia, a skrawki podartego papieru po naszych wojakach wiatr unosił w nieznane
Wszyscy wtedy paśli krowy, jedni na łąkach, a inni na podworskich nieużytkach na stokach góry Zawinnicy, gdzie aż roiło się od ślimaków winniczków, różnych pasikoników i ptaków: słowików i myszołowów. Przez środek wsi biegła niewielka rzeczka, trafnie nazywana strugą. Żałosne resztki po przedpotopowej, olbrzymiej rzece. Strugę można było po prostu przeskoczyć, ale na wiosnę bardzo wzbierała. Stawała się szalona, rwąca i brunatna. Już z oddali słyszałem, jak niepokojąco huczy. Przenikał mnie lęk. Widziałem ją w szalonym pędzie, aż migało mi przed oczyma. Niosła pełno zerwanych drzewek, gałęzi, martwych zwierzątek, a następnie rozlewała się w dolinie na pobliskich podworskich polach. Przez łąki zmierzała wprost do rzeki Nidy, również wezbranej i szalonej
Wieś leżała na granicy dwóch światów geograficznych. Na wschodzie ciągnęły się zielone łąki, jak jakiś kwiatowy kobierzec, przetykany kępami krzewów i szeregami rosochatych brzóz. Nad łąkami krążyły wolno, szerokimi zakolami, bociany polujące na żaby. Przed odlotem zbierały się w wielkiej ilości na swoich sejmikach. Na zachodzie zaś wznosiły się zbocza długiej i szerokiej góry, zbudowanej z wapieni, na którą wiatry przez stulecia naniosły mnóstwo urodzajnego lessu. Kraina z typową roślinnością stepową, porosła miłkami i osetnicami, rozłożystymi dziewięćsiłami.
Poniżej wiły się głębokie wąwozy, porośnięte głogiem i berberysem, ciągnące się hen na zachód, aż do Dzierążni, gdzie powstańcy styczniowi urządzali zasadzki na Kozaków. Wyrobiska wgryzały się w zbocze płaskowyżu zwieńczonego na swoim wschodnim krańcu białą bryłą kościoła, a na krańcu zachodnim, starym grodziskiem i pozostałościami zamku. Nad całością krążyły bezgłośnie myszołowy, rozciągając swoje szerokie, czarne skrzydła i śpiewały skowronki.
W ciepłe dni, zwłaszcza po deszczu, ślimaki wypełzały gromadnie na ścieżki. Niektóre trwały w miłosnym uścisku i trzeba było uważać, żeby nie nadepnąć na kochanków. Kiedy byłem mały bawiłem się z rówieśnikami w wyścigi ślimaków, a najlepszych mistrzów trzymałem w swojej zagrodzie w przydomowym ogródku. Jednak potrafiły wdrapać się na ogrodzenie i uciec. Podobno winniczki rozpleniły się przed wojną w dworskim ogrodzie, gdzie hodowano je jako kulinarne przysmaki, a później rozpełzły się po okolicy..
W średniowiecznych kamieniołomach żyły także jaszczurki zwinki, wylegujące się w słońcu na kamieniach i mnóstwo zaskrońców, które czasem opuszczały swoje kryjówki na cmentarzu i wychodziły na drogę. Bywały rozjeżdżane przez furmanki i ich pokawałkowane ciała długo jeszcze leżały w kurzu, aż zmywał je najbliższy deszcz.
Z białego kamienia grodziskiego powstał miejscowy kościół i szpital dla ubogich, który z latami stał się szkołą. Kamień miejscowy „pocił się” podczas deszczowych, jesiennych miesięcy, a znów wystawiony na promienie słoneczne w lecie – kruszył się łatwo i zamieniał w biały proch. Ale w budynkach otynkowanych budulec trzymał się zadziwiająco długo, wiele chałup pamiętało czasy powstania listopadowego. Zapewne, nieistniejący już dziś zamek, był z tego miejscowego materiału wykonany, choć to nic pewnego, bo nie zachowały się żadne zapisy historyczne ani ryciny.
Szkoła stała na tarasie tego garbu, który od południa opadał nagłym urwiskiem w stronę wsi. Właściwie był to rozległy płaskowyż, charakterystyczny dla Ponidzia garb wapienny, zbudowany ze szkieletów żyjątek, które pływały w morzu, jakie rozlewało się tu w odległych epokach. Można było zresztą znaleźć w wyrobiskach okazy z przepięknie zachowanymi wzorami muszli. Miałem w swoim posiadaniu kolekcję takich skamieniałych szkieletów amonitów i trylobitów. Trzymałem je w nocnej szafce, obok roczników gazety harcerskiej „Świat Młodych”, z komiksem o przygodach Tytusa Romka i A’ Tomka. Często oglądałem minerały przed snem, obracając je w dłoniach i próbując wyobraźnią przenieść się w przedpotopowe ery, zobaczyć jak wtedy wyglądała okolica.
Las, zwany „księżym gajem”, nie był wielki, dopiero za nim, dalej na północ zaczynał się większy kompleks lasów chroberskich, gdzie biwakowali powstańcy styczniowi, a w czasie ostatniej wojny partyzanci z przeróżnych formacji. Ojciec był zapalonym grzybiarzem. Prawie co drugi dzień biegał rano do lasu, przynosił zebrane prawdziwki, kozaki i maślaki. Natychmiast przygotowywał z nich smaczny obiad, z dodatkiem sosu, który nauczył się przyrządzać wśród zakonników w klasztorze w Czernej, gdzie pracował w czasie wojny jako pomocnik kucharza, chroniąc się przed wywózką na roboty do Niemiec.
Przed wiekami musiała tutaj szaleć olbrzymia rzeka, podobna do tych syberyjskich, która wyrzeźbiła dolinę, a górę Zawinnicę obcięła, jak ucina się w podłużnym bochenku chleba piętkę, aż utworzył się wysoki, niemal pionowy klif. Na jego szczycie biskup krakowski Pełka postawił zamek. Zajął go Łokietek w czasach walki o tron, a na koniec zburzyli go Szwedzi podczas „potopu”. Olbrzymia kiedyś rzeka zmalała, aż został tylko ślad, mały strumyczek, wspomniana wcześniej struga. A na dnie tej mitycznej rzeki, pomiędzy dwoma wzgórzami, rozłożyła się nasza wieś – Grodziska.
Znaleziono tu w XIX wieku kilka skarbów, garnków ze starymi monetami, a i do dzisiaj zdarzało się, że chłop orząc pole wyjmował z ziemi pociemniałe od czasu denary niewiadomego pochodzenia. Dzieci próbowały za nie kupić lody albo ciastka podczas odpustu pod kościołem na św. Wojciecha, ale nie znający się na numizmatyce handlarze z Wiślicy przepędzali je kijem i szyderstwem.
Na wiosnę ojciec Bogusia zaczął budowę nowego domu z cegły, na miejscu starego dworu, który rozebrali chłopi niedługo po wojnie. Nigdy nie dowiedziałem się, bo nie pytałem, a nikt sam z siebie nie opowiadał, dlaczego budynek zburzono. Zostały tylko kupa gruzów kamiennych i olbrzymi kasztan, o którym wspomina pani Zofia Libiszowska-Dobrska w książce „Moje złote lata”, gdzie opisuje swoje wakacje spędzane na wsi we dworze. Odwiedzał ją tam jej mąż, lotnik, pan Heller, przylatując na niedzielę samolotem, który lądował na łąkach. Pan Heller zginął później podczas walk lotniczych nad Anglią. Kiedy ludzie opowiadali, że do wsi przed wojną przylatywał samolot, myślałem, że sobie ze mnie żartują, a to była najprawdziwsza prawda. W końcu to był mały RWD, na jakich latali Żwirko i Wigura.
Z Bogusiem, kiedy była pogoda, zwłaszcza wiosną i jesienią, bawiłem się papierowymi żołnierzykami. Wycinaliśmy figurki nożyczkami ze starych książek i gazet przeznaczonych na makulaturę i prowadziliśmy wojny i rozmowy dyplomatyczne. A poza tym mój kolega penetrował strychy i komórki w całej wsi, w poszukiwaniu militariów. Stare książki kupował za papierowe torby z jabłkami z ojcowego sadu. Jeździł także rowerem do Wiślicy, gdzie w kiosku „Ruchu” kupował czasopismo „Żołnierz Polski”.
Miałem taki zwyczaj, że nawet łażąc bez celu po wsi nosiłem przy sobie jakiegoś żołnierzyka z papieru. Pewnego dnia bawiliśmy się obok budowy nowego domu Bogusia. Akurat w pobliżu nie było nikogo dorosłego. Zobaczyłem w podmurówce z kamieni wąską, ciemną szczelinę. I pomyślałem, że wrzucę tam mojego żołnierzyka, niech świadczy na wieki o naszych zabawach i o nas. Tak też zrobiłem. Papierowa figurka powirowała w głąb podmurówki. Za kilka dni już nie było tam otworu, bo został zasłonięty rosnącym murem z cegieł.
I pewnie mój papierowy bohater siedzi tam do dzisiaj, w podmurówce domu Bogusia, bo jest mu sucho, a jeść nie potrzebuje. Być może kiedyś, po wielu wiekach, ktoś będzie rozbierał dom, żeby postawić nowy, bardziej nowoczesny i znajdzie mojego żołnierzyka? Ciekawe, co sobie wówczas pomyśli?
***
Zawinnica – fot. Krzysztof Nurkowski
Św. Jan – fot. Ryszard Sobieraj