Mama była ciągle obrażona i miała do ojca niekończące się pretensje o wszystko: że nie pilnuje porządków, że wyjeżdża za często zostawiając, ją samą i ogląda się za koleżankami. A najwięcej obrażała się o jakieś kompletne drobiazgi: nie tam gdzie trzeba położył łyżeczkę czy kubek, zostawił skarpetki na podłodze i tak dalej… Tembr głosu miała ciągle bardzo przykry, pełen pretensji, żalów i goryczy. Nigdy nie uważała się za winną. Zawsze była idealna, a w dodatku pokrzywdzona przez los.

Wobec innych ludzi, zwłaszcza koleżanek nauczycielek, lubiła zachowywać się optymistycznie i żartobliwie. Trwało to niedługo, jej uśmiechnięta twarz zmieniała się natychmiast w smutną i obrażoną, kiedy tylko odwracała się tyłem do swoich rozmówców i zwracała do mnie czy do ojca. Tak naprawdę nigdy nie była całkowicie odprężona, spokojna czy zadowolona, to wszystko było udawane, na pokaz. Pod przykrywką dobrego humoru, zawsze na dnie kryła się złość, zdenerwowanie, rozdrażnienie. Bywały chwile, kiedy matka zapadała się w sobie, jakby coś przeżywała, rozpamiętywała.

Na początku wakacji, między rodzicami wybuchła straszna kłótnia. Chodziłem do drugiej czy trzeciej klasy. Nagle padło słowo, które mnie zmroziło: rozwód. Nie chciałem dłużej słuchać rodzinnej awantury i wyszedłem na podwórko, a później do ogródka, gdzie rosły słoneczniki, pomidory, ogórki i kukurydza. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się nasza kotka. Wyraźnie zapraszała mnie do zabawy, więc wziąłem jakiś badyl, którym jeździłem po ziemi, a kotka uganiała się za nim. Ale później przypomniałem sobie kłótnię rodziców i zastanawiałem się, z kim zostanę po ich rozwodzie, z ojcem czy z matką? Szlochałem i łzy same leciały mi do oczu. Wtedy kotka podeszła do mnie i zaczęła mruczeć, a potem zlizywała mi łzy z policzków. Bardzo byłem wzruszony jej troską, przestałem płakać i bawiliśmy się w najlepsze. Nie miała swojego imienia, mówiłem do niej Kiculka. Reagowała pozytywnie, przybiegała i zaczynała się łasić koło moich nóg,

Od tego dnia zaczęła się nasza przyjaźń. Rano, kiedy mama otwierała drzwi do mojego pokoju, kotka wskakiwała do łóżka, układała się za moimi plecami i zasypiała. Pewnego razu obudził mnie straszny krzyk rodziców. Okazało się, że Kiculka, jak ją nazywałem, okociła się w nogach mojego łóżka. Był wielki hałas i harmider, krzyki przerażenia, rodzice ściągali pościel do prania, a kotkę z małymi wynieśli na strych.

Lubiłem czytać książki, a kotka przesiadywała mi wtedy na kolanach. Czasami bezwiednie pogwizdywałem sobie jakąś melodię, a wtedy Kiculka, podrażniona i zdenerwowana, próbowała odgryzać mi guziki od koszuli. To był z jej strony sygnał, żebym przestał gwizdać.

Ciągle się z nią bawiłem, zwłaszcza w przerwach od odrabiania lekcji i prawie cały czas miałem na dłoniach ślady jej pazurów. Nawet głupio mi było, że taki stary chłop, w ósmej klasie, a ręce ma podrapane przez kota. Wstydziłem się przed dziewczynami i podczas rozmowy trzymałem ręce za sobą albo w kieszeniach od spodni.

Kiculka lubiła polować na chrabąszcze. W maju, znad lasu, z pól pod górą Zawinnicą, z czarnej otchłani nocy nadlatywały całe chmary, tych niezdarnych, grubych owadów, buczących w powietrzu jak samoloty. Chwytałem je w powietrzu, a kiedy czułem nieznośne łaskotanie w dłoni, wypuszczałem na wolność. Kotka podskakiwała sprężyście wysoko w górę, żeby łowić owady w locie. Czyniła to śmiesznie, jak człowiek, chwytała chrabąszcze w obie łapki, a niektóre owady, choć ją prosiłem, żeby tego nie robiła – po prostu bezwstydnie chrupała.

 

 

Pewnego razu na podwórku przyniosła mi w prezencie, upolowaną, żywą mysz. Położyła ją pod moimi stopami, a mysz szurnęła do obórki i uciekła. Kotka bardzo była rozczarowana, że nie chciałem jej prezentu.

Nawet kiedy szliśmy całą rodziną na niedzielny spacer na górę Zawinnicę, wiernie nam towarzyszyła. Musiała nas czujnie obserwować z ukrycia, bo pojawiała się nagle i szła obok nas z jakąś pewnością siebie, jakby była członkiem rodziny. Maszerowała dumna, z podniesionym ogonem. W wysokich trawach skakała za pasikonikami i próbowała łapać ptaszki, które z nagłym furkotem wzlatywały w niebo. Kiedy zaś wieczorem, chodziliśmy z ojcem na szkolne pole, żeby skosić trochę lucerny dla królików, już na nas czekała przed domem i szła z nami te parę kilometrów pod górę.

Chciałem ją zabrać ze sobą do miasta, ale ojciec mówił, że koty przyzwyczajają się do miejsca. Prosiliśmy z mamą nowego kierownika szkoły, aby dawał kotce jeść, Rodzice przeznaczyli na ten cel nawet pewną kwotę pieniędzy. Chyba dobrze się stało, bo w nowym mieszkaniu w Kielcach mieszkaliśmy tylko rok, a później znów przeprowadzaliśmy się do dziesięciopiętrowego bloku. Czy Kiculka wytrzymałaby te przeprowadzki? Żyła na swobodzie, była przyzwyczajona, że chodzi, gdzie chce. Spacerowała po sadzie, wdrapywała się na drzewa. W bloku byłaby uwięziona w mieszkaniu.

Czasami nocą przeżywam swoje życie, jakby to działo się wczoraj. I płaczę nad moją Kiculką, którą zostawiliśmy na pastwę losu, z obcymi ludźmi. Czy miała do mnie żal? Czy dała sobie radę?

 

***

Na zdjęciach współczesna kotka Zdzisława Antolskiego, z archiwum autora.