Doktor Wartak, lekarz z Gminnego Ośrodka Zdrowia w Złotej, był młodym człowiekiem, kawalerem. Z moimi rodzicami żył w przyjaźni i stołował się u nas. Podczas posiłków próbował mnie namówić na wyścigi, kto pierwszy zje zupę pomidorową, bo ja byłem niejadkiem. A doktor był znanym w powiecie sportowcem, który na łąkach trenował bieganie, ścigając się z naszą poczciwą kolejką wąskotorową. Potem startował w zawodach chodu sportowego i miał na swoim koncie wiele sukcesów. O ciuchci krążyła anegdota, że na zakrętach pasażerowie wysiadają i zbierają grzyby, a później do niej bez pośpiechu wsiadają.
Doktor wspinał się na szczyty górskie w Tatrach i wyjeżdżał na zagraniczne wycieczki. Rodzice przechowywali w szufladzie biurka kolorową pocztówkę z sikającym chłopcem, jaką doktor nadesłał z Brukseli. Kiedyś upadłem na betonowy podest przy szkole i obtarłem sobie łokieć do krwi. Przesiadywałem w gabinecie lekarskim mocząc rękę w żółtawym płynie, a Wartak pokazywał mi cud techniki: pocztówkę, która była równocześnie płytą muzyczną. W późniejszych latach takie widokówki z przebojami kupowałem, na bazarze w Kielcach, na pęczki, ale wówczas w latach pięćdziesiątych, była to absolutna nowość. Doktor posiadał także używany samochód i psa wilczura, który towarzyszył mu w porannych treningach.
Gabinet doktora znajdował się w starym domu przy ogrodzie dziedzica Wesołowskiego, natomiast przy głównej ulicy, w małym domku z ganeczkiem obrosłym dzikim winem, w niewielkiej dolince, z ogródkiem kwiatowym pod oknami, znajdował się gabinet pani Ireny, wiejskiej stomatolożki. W pokoju zabiegowym stał gigantyczny fotel dentystyczny, w lewym rogu małe łóżko szpitalne przykryte białym prześcieradłem, gdyby ktoś się źle poczuł, zaś w prawym gablota z kolekcją narzędzi tortur. W kącie stała maszyna do borowania poruszana za pomocą pedału, bo częste wówczas były braki w dostawie prądu. Za ścianą znajdowało się mieszkanie służbowe, ale nigdy tam nie zaglądałem.
Przez całe lato chodziłem do Złotej, aby w gabinecie stomatologicznym plombować zęby. Droga była daleka, bo około pięć kilometrów, ale za to wśród pól, gdzie nad wąwozem stała murowana kapliczka. Mojemu ojcu przypominała lekturę „Syzyfowych prac”, której bohater zrywa bzy dla swojej matki pod polną kapliczką. Kiedy siadałem wreszcie na fotelu, robiło mi się słabo ze strachu. Pani Irena, pachnąca kremami i wodami toaletowymi nachyliła się nade mną z wiertłem połyskującym w słońcu, którego ostre promienie wpadały wprost przez szeroko otwarte okno. Z ulicy dobiegał ostry smród smoły, gryzący dym łzawił oczy, bowiem grupa robotników kładła właśnie asfalt.
Dentystka twarz miała okrągłą. Jej cera była brązowa od opalenizny, trochę świecąca się od kremu. Włosy ciemne, krótko obcięte. Makijaż: wokół oczu fioletowe cienie. Wargi, mocno podbarwione szminką. Oczy przenikliwe, uważne, zimne. Zielone z nutką brązu, a może to tylko światło? Posągowa kobieta, można powiedzieć. Z urody przypominała Sofię Loren.
Mogłaby śmiało reklamować modę dla trzydziestolatek w „Przekroju”. Figurę miała bez zarzutu, cienka w talii, ale za to biust obfity. Długie, kształtne nogi, mocno zarysowane uda i łydki. Zmieniając plombę i nachylając się nad swoim pacjentem, chcąc nie chcąc, udem i kolanem dotykała mojego uda. Za każdym razem przeszywał mnie dreszcz podniecenia.
Nie przerywając borowania, opowiadała swoje ostatnie fascynacje kulturalne. Czytała właśnie modną powieść francuskiej pisarki, Francois Sagan, „Witaj smutku”. Wszyscy wtedy komentowali, drukowaną w odcinkach w „Przekroju”, plotkarską książkę Świderskiego „Oglądały oczy moje”, która szkalowała postać kieleckiego biskupa Czesława Kaczmarka, prześladowanego i więzionego przez władze.
Gdzieś tam we wsi był telewizor (nie pamiętam gdzie) i znajomi umawiali się na wieczorne oglądanie. Pani Irena również tam zachodziła, a najbardziej lubiła poniedziałkowy teatr oraz spektakle kryminalne z cyklu „Kobra”, jakie nadawano w czwartki. Spotykała się z Wartakiem i wszyscy myśleli, że dojdzie do małżeństwa, ale doktor dość nagle wyjechał do wielkiego miasta.
Do kościoła nie chodziła. Tłumaczyła znajomym, że z powodu odległości i złego stanu dróg, bowiem te kilka kilometrów stawało się zimą nie do przebycia, zwłaszcza kiedy spadły większe śniegi. Natomiast wiosenne i jesienne roztopy również czyniły drogę nieprzejezdną. W lecie pani Irena brała urlop i wyjeżdżała do Buska, Ciechocinka lub Krynicy.
Po wielu latach, kiedy przeprowadziliśmy się z rodzicami do Kielc, a ja chodziłem na studia, pani dentystka zupełnie niespodziewanie odwiedziła nas, w naszym nowym mieszkaniu w bloku. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że akurat tego dnia nie było mnie w cały dzień w domu. Miałem wykłady na uczelni i obiad jadłem w barze mlecznym. Bardzo żałowałem, że się nie spotkałem z panią stomatolożką.
—
W nagłówku: pocztówka z zagranicy od doktora Wartaka