Boguś był bardzo ruchliwy, bezpośredni i śmiały wobec obcych. Miał jasne, niemal białe włosy i niebieskie, niewinne oczy. Jednak w jego uśmiechu krył się jakiś chłopięcy, sowizdrzalski spryt. Chałupa jego rodziców, zbudowana z miejscowego kamienia, stała na stoku między dwiema równoległymi drogami. Jedna z nich już nie była używana przez chłopów, bo zbytnio zapadła się w ziemię, więc powoli zarastała trawą, chwastami oraz młodymi drzewkami. Takich opuszczonych dróg było w okolicy kilka. Niektóre pamiętały jeszcze czasy króla Łokietka.
W części domu niżej położonej, znajdował się chlew i obora, w których trzymano konie, krowę i świnki. Kiedyś zastałem Bogusia na podwórku, przy ręcznym praniu niebieskich dżinsów w wielkiej miednicy, ustawionej na taborecie wyniesionym z kuchni. Po wypłukaniu, zawiesił spodnie z błyszczącymi cekinami na sznurku rozciągniętym między szopą a domem. Na progu domu pojawiła się matka Bogusia. Kobieta o potężnej posturze, która omiotła nas szybkim spojrzeniem i krzyknęła gniewnie do syna, aby wziął się do roboty i nie marnował czasu. Odwróciła się i znikła w ciemnej sieni. Boguś był trochę zdenerwowany, wyraźnie bał się matki, która miała władczy, rozkazujący głos.
Zaprowadził mnie do drewnianej szopy, stojącej w kącie podwórza. Oprócz sterty siana, znajdywały się tam narzędzia rolnicze: pług, sieczkarnia, siewnik; o ścianę oparte były kosy, widły, rydel, łopata i gable… Wielki, biały kundel, z rudymi łatami na uszach i grzbiecie, ujadał wściekle szarpiąc łańcuchem, którym był przywiązany u budy. Na noc, w obawie przed złodziejami lub bandytami, łańcuch przytwierdzano do długiej metalowej linki, rozwieszonej między dachem domu i szopy. Dzięki temu zwierzak obiegał całe podwórze, głośno szczekając, a tym samym wzbudzał uzasadniony strach u nieproszonych, gości.
W głębokiej norze, wygrzebanej w pachnącym sianie, Boguś miał swoją kryjówkę, czyli jak mówił dumnie, bazę wojskową. Wyciągnął z niej książkę i otworzył na przypadkowej stronie. Pomiędzy kartami miał włożone papierowe sylwetki żołnierzy. Oznajmił, że to jest jego armia i on się nią bawi, kiedy nie widzą go dorośli. Widać przy tym było, że jest dumny ze swojej kolekcji. Chowa ją przed rodzicami, ponieważ w gospodarstwie jest dużo pracy i matka niechętnie patrzy na jego, jak się wyraził po miejsku, hobby. Poza tym inni chłopcy ze wsi mogliby się z niego śmiać, że jest dziecinny. Tamci woleli biegać po okolicznych wsiach, wdrapywać się na drzewa albo palić papierosy w ukryciu i pić tanie wino. Na koniec Boguś zaproponował mi wspólną zabawę „w żołnierzyków” i prosił, żeby nikomu o tym nie mówić.
Po podwórzu kręciła się dziewczyna, a właściwie już kobieta, mogła mieć koło trzydziestki, na którą wołano Agata. Wysoka a przy tym tęga blondynka, z dziwnym, jakby nieobecnym spojrzeniem i uśmiechem na ustach. Nosiła kraciastą chustę na głowie, a jedno oko miała przewiązane opaską. Biegała z wiadrem między chlewem, stajnią, a domem. W pewnej chwili podeszła do nas i zaczęła coś mówić, a naprawdę gulgotać słowa, których sensu nie mogłem pojąć. Boguś wytłumaczył mi, że to jego kuzynka Agata, która jest upośledzona umysłowo, niespełna rozumu. Parę lat temu wieszała zimą pościel na strychu i „zakłuła się”, jak to określił, w oko, które wypłynęło. Nikt z nią nie był u lekarza. Stało się i tyle. Pracowała za żywność i dach nad głową. Podobno miała dwoje dzieci, które zmarły zaraz po urodzeniu, a ich ojciec w obu przypadkach był nieznany.
Boguś często przesiadywał u mnie w mieszkaniu. Przychodził prosto ze szkoły, zaraz po lekcjach. Przeglądaliśmy książki, czasopisma, a także rysowaliśmy w szkolnych blokach sceny bitewne. Kiedy nadchodził czas na obiad, przez grube, osiemnastowieczne mury starej szkoły przebijał się głos matki Bogusia. Miała ona zwyczaj wychodzić przed swój nowy dom i wołać przeciągle na syna po imieniu. A głos miała potężny, godny jej obszernej figury. Słychać ją było w całej wsi, która była przecież rozległa.
W założeniu własnego wojska, pomogły mi stosy makulatury, zgromadzone w szkolnym korytarzu przez harcerzy. W podręcznikach do historii znajdywałem swoich bohaterów: królów, hetmanów i wodzów. Już wkrótce byłem w posiadaniu dość pokaźnej armii. Znalazłem też ciekawe książki, choć częściowo zniszczone, na szkolnym strychu. Bawiliśmy się w ten sposób, że papierowe sylwetki ożywały w naszych dłoniach. Wygłaszaliśmy w ich imieniu, zmieniając barwę głosu, przemówienia, rozkazy, organizowaliśmy manewry i defilady. I nieważne było, że czasem ilustracja przedstawiała wodza tylko do pasa. Od czegóż jednak jest wyobraźnia. Jednak figurka musiała mieć odpowiedni format, nie za duży i nie za mały, żeby mieścił się w dłoni.
Nieraz w czasie tych naszych zabaw w mieszkaniu Bogusia, „głupia Agata” przysiadała na krześle obok stołu i patrzyła na żołnierzyków jak urzeczona. Czasem śmiała się głośno albo klaskała w dłonie z radości. Nie przeszkadzała nam jej obecność, a wręcz przeciwnie, popisywaliśmy się swoją fantazją, wymyślając dla żołnierzyków jakiś nowy język, nikomu innemu na świecie nieznany. Agata była tymi rozmowami zafascynowana, wszak ona sama również mówiła jakimś narzeczem, które rozumieli tylko najbliżsi.
Głównym źródłem nowego rekruta oraz sprzętu wojskowego stał się magazyn ilustrowany „Żołnierz Polski”, które to pismo Boguś kupował dla nas w kiosku w Wiślicy. Był także niezrównanym penetratorem chłopskich komór, stryszków, skrzyń i kredensów. Wynajdywał prawdziwe białe kruki. Na przykład mocno podniszczone egzemplarze przedwojennych czasopism: „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, „Światowida”, „Asa”… Czytałem je z wypiekami na twarzy. To był zupełnie inny świat, inne spojrzenie na historię. We wsi mieszkało kilku byłych legionistów, którzy walczyli w okopach nad Nidą. Do dzisiaj kochali komendanta Piłsudskiego, chociaż bali się o tym głośno mówić. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, że czasami niszczyliśmy książki i czasopisma, które miały wartość archiwalną, choć większość i tak była już uszkodzona.
Zacząłem interesować się historią, poznawać prawdziwe losy moich wycinanych bohaterów. Boguś wolał bywać na zabawach niedzielnych w remizie i oglądać się za dziewczynami. Chodził na pierwsze randki, jak prawdziwy kawaler, podczas kiedy ja siedziałem w domu. Uczyłem się i powtarzałem materiał szkolny na egzamin wstępny, do liceum w Kielcach.
Pewnego dnia Boguś zaproponował wielką bitwę w sadzie swojego ojca, położonym na przysiółku Kolonia. Nadal rywalizowaliśmy, czyja armia jest liczniejsza. Konflikt zbrojny wisiał w powietrzu, choćby z samej ciekawości, kto ma silniejsze wojsko, kto wygra? Zgodziłem się nie bez strachu, że przegram. I żal mi było moich żołnierzyków, ale nie chciałem uchodzić za tchórza. Nie mogliśmy dojść do porozumienia, czyj sprzęt jest lepszy, więc ostatecznie wojna polegała głównie na tym, że każdy czołg niszczył drugi czołg, każdy samolot niszczył drugi samolot i każdy żołnierz zabijał drugiego żołnierza. Darliśmy na kawałki po jednym obrazku i rzucaliśmy je na ziemię. Między drzewami sadu, wśród spadłych owoców, dojrzałych jabłek i gruszek, ociekających słodkim sokiem, czasem już sfermentowanym, który wydzielał dziwną kwaśno-słodką woń, wśród ucztujących os, trzmieli, małych czarnych muszek i mnóstwa innych owadów, walały się także żałosne strzępy naszych armii. Wiatr unosił je na pobliskie pola. Miejsce wyglądało jak prawdziwe pobojowisko po bitwie z epoki napoleońskiej. W trawie leżały stosy trupów, chociaż tylko z papieru.
Agata, która zrywała jabłka do wielkiego wiklinowego kosza, załamała ręce i zapłakała. Nikt inny ze wsi nie widział tej hekatomby, tylko ona rozpaczała nad poległymi żołnierzykami. A może żal jej było naszych kolekcji?
I wtedy okazało się, że Boguś ma liczniejszą armię i w efekcie przegrywam kampanię, bo brakuje mi ludzi. Uniesiony ambicją pobiegłem do domu i przyniosłem na pole walki samą gwardię, najlepsze pułki. Wojnę niby formalnie wygrałem, ale było to prawdziwie pyrrusowe zwycięstwo, bo straciłem najładniejsze obrazki. A Boguś do walki wystawił jakichś łachudrów, których i tak chciał się pozbyć. Powiedziałem sobie, że już nigdy nie dam się wciągnąć w żadną wojnę.
***
W nagłówku widok przysiółka Kolonia z Zawinnicy fot. Andrzej Borys
Fot autora z kolegami z archiwum Jerzego Soi
Fot z pierwszej komunii z archiwum Andrzeja Kozery