Od najwcześniejszych lat mojego życia ojciec, wiejski nauczyciel, przynosił mi do przeglądania egzemplarze „Świerszczyka” i „Płomyczka”. A kiedy nauczyłem się czytać, stałem się ich wiernym czytelnikiem. Do dziś pamiętam niektóre opowiadania i ilustracje. Bardzo podobał mi się numer „Płomyczka”, poświęcony wojskowej defiladzie z okazji tysiąclecia państwa polskiego w Warszawie. Był to historyczny przegląd ubiorów i uzbrojenia Wojska Polskiego, od zarania dziejów aż po współczesne czołgi i rakiety. Znalazło się też w czasopiśmie zdjęcie mojej ulubionej formacji, czyli Czerwonych Beretów, wojsk powietrzno-desantowych.
Mijały lata, zbliżał się koniec mojej edukacji w szkole podstawowej i ojciec coraz częściej przebąkiwał o przeniesieniu się do miasta. Ja będę chodził do szkoły średniej, będę mieszkał w domu a nie w internacie, a i rodzicom będzie lżej, bo we wsi, gdzie mieszkamy, daleko do lekarza, komunikacja marna, do kolejki i pekaesu jest kawał drogi. Bałem się miasta, obcego środowisko, gdzie podobno śmieją się z „wsioków”. Co prawda kilku chłopaków z naszej wsi pojechało do miasta uczyć się w zawodówkach i jakoś dawali sobie radę. Na wakacje przyjeżdżali odmienieni, nie mówili gwarą, nosili dżinsy i szerokie pasy wojskowe, u których wisiały im breloczki z kowbojami z podpisem „Bonanza”. Znali na pamięć nazwiska członków zespołów „The Beatles” i „Rolling Stones” i wszędzie chodzili razem, z daleka od reszty. Może czuli się od nas lepsi?

Odwiedziny po latach. Zdzisław Antolski z dzieckiem i żoną oraz Krzysztof Nurkowski pod krzyżem na Zawinnicy. Początek lat 90. XX w.
I wtedy zobaczyłem na tylnej okładce jednego z nowych egzemplarzy „Płomyczka”, kolorową okładkę, która mnie przeraziła. A była zupełnie zwyczajna, przedstawiała duży blok mieszkalny, a pod nim jakąś panią obładowaną siatkami, małą dziewczynkę na rowerze i kilku chłopaków rozmawiających ze sobą. Ot, zwyczajny, propagandowy widoczek nowego, socjalistycznego budownictwa. Co mnie w nim tak przestraszyło? Po pierwsze nie wyobrażałem sobie domu, gdzie ktoś mieszka nad tobą, pod tobą i obok ciebie. A gdzie piwnica, a gdzie strych, na którym można szperać w starych książkach, listach i gazetach? Gdzie ogródek, w którym rosną pomidory i ogórki? Gdzie sad, w którym kryją się w trawie gruszki, jabłka, wiśnie i orzechy? Latem stawiałem tam szałas, budowałem bazy i okopy dla moich żołnierzyków, puszczałem modele samolocików i bawiłem się z Bogusiem Zmarzłym w Wyścig Pokoju, rzucając z wiatrem podklejonych na tekturce kolarzy. A zimą zjeżdżałem z górki na sankach. Gdzie w tym bloku odnajdzie się mój kot i pies, oba zwierzaki przyzwyczajone do wolności, do łażenia po okolicy? Każdy powinien mieć swój dom, a nie gnieździć się w tłoku jak pszczoły w ulu.
Na szczęście ojciec kupił stary domek, na przedmieściu Kielc, z ogródkiem i wielkim orzechem, który rósł tuż przy drzwiach wejściowych. Pies Karuś i kot zostali na wsi, u zaufanych ludzi. Karusia oddaliśmy do znajomych w sąsiedniej wsi i tam zagryzły go miejscowe psy. Miałem żal do ojca, że nie chciał wziąć zwierzaków do miasta. Jednak minął rok i nasz domek został wyburzony, a naszą rodzinę przeniesiono do wielkiego, dziesięciopiętrowego wieżowca. Ale wtedy miałem już inne problemy niż zabawy w ogrodzie, zakuwałem matmę i fizę w szkole średniej i analizowałem Wielką Improwizację Mickiewicza. Ale bardzo brakowało mi naszego sadu i ogrodu, a odgłosy sąsiedzkich kłótni, awantur i hucznych imienin, przeszkadzały w skupieniu się nad lekturą, tym bardziej, że z tęsknoty za wsią sam zacząłem pisać wiersze.