Państwo Sojowie mieszkali w starym domu, zbudowanym z miejscowego kamienia, u podnóża góry, na której stały: kościół, plebania i szkoła. Bywałem tam często, bo przyjaźniłem się z ich synem, moim rówieśnikiem, Jurkiem, który do rodziców przyjeżdżał tylko na lato, a całą zimę przebywał u ciotki w Kielcach. Natomiast starszy syn, Lucek, wrócił na wieś do rodziców, bo ciotka go nie chciała. Był z niego bowiem wielki łobuz.

Dlaczego synów wyprawili do miasta? Działo się tak z dwóch powodów, po pierwsze pan Soja był chory na płuca i nałogowo palił papierosy sporty. Pani Sojowa, która sama pochodziła z miasta, chciała, aby jej synowie nie zarazili się od ojca chorobą, a po drugie marzyła, aby mieli miejską ogładę i zdobyli jakiś zawód. Z gospodarki nie mogli się utrzymać, bo byli biedni i sytuację ratowała pensja pani Sojowej, która pracowała w szkole jako woźna.

Dom składał się z trzech części, mieszkalnej, czyli kuchni i pokoju razem, które od części gospodarczej, czyli obory, oddzielała tylko wąska sień. Na końcu znajdowała się jeszcze stodoła. Wszystko to w jednym, długim budynku krytym strzechą. Okna wychodziły tylko na południe. Utrzymać czystość w takim mieszkaniu, kiedy niemal za ścianą hoduje się krowę i świnię, jest bardzo trudno. W lecie domownikom dokuczały muchy, które wprost z obory dostawały się, przez sień do części mieszkalnej. Pierwszą linią obrony przed owadami była ciężka kotara, zawieszona w sieni. Zaś w samym mieszkaniu pani Sojowa rozwieszała u sufitu żółte lepy, które zwisały niczym serpentyny na balu sylwestrowym.

Dom Państwa Sojów. Zdjęcie częściowo rekonstruowane cyfrowo.

Lepy wisiały już w drzwiach obórki, w której pobekiwała łaciata Mućka i pochrumkiwały trzy raźne świnki, natomiast w części mieszkalnej trzeba było uważać, żeby przypadkowo nie zetknąć się z łatwo przylegającą do włosów taśmą. Wiele owadów było martwych, ale codziennie łapały się nowe, bucząc i wibrując skrzydełkami, podczas gdy ich łapki tonęły w słodkiej, lepkiej mazi, przypominającej kolorem i zapachem miód pszczeli. Co jakiś czas pani Sojowa dokonywała wymiany lepów, wyrzucając stare do gnojowicy, rozlewającej się w kącie podwórza.

Mimo tak trudnych warunków, gospodyni starała się zachować czystość i elegancję w mieszkaniu. W oknie wisiały śnieżnobiałe firanki za którymi stały pelargonie, na stole leżał obrus w niebieską kratę i pyszniły się cięte kwiaty w wysokim wazonie, a głośnik-kołchoźnik ozdobiony został szydełkową serwetką. Łóżka były przykryte pomarańczowymi kapami, stojący zegar ze złotymi wskazówkami, zawsze błyszczał świeżo przetartym szkłem i politurą.

Składany parawan, w kolorowe kwiaty, oddzielał część łazienkową, czyli umywalkę z dużą miednicą, od reszty pomieszczenia. Dom podzielony na część mieszkalną i chlew, nie był czymś rzadkim w Pełczyskach, choć już w nowo budowanych domach obora stała oddzielnie, ale i tu zdarzało się, że stajnię i pomieszczenie dla zwierząt umieszczano na parterze, a część mieszkalną na piętrze.

Pies pana Ostoi miał swoje legowisko w otworze wyciętym w deskach, prowadzących do stodoły, trzeciego elementu składowego domu. Było tam przewiewnie latem, a po uszczelnieniu, ciepło zimą. Zwierzak, wielki rudzielec, wydawał się bardzo groźny, nikogo nie dopuszczał do siebie, ciągle szczerzył zęby i warczał. Niestety, wiernego psa ktoś otruł w nocy. Był to zresztą dość częsty przypadek, że nieznany osobnik podsuwał psom zatrute jedzenie. Może to nie był złodziej, a jakiś złośliwy zboczeniec, który czerpał satysfakcję z cierpienia zwierząt? W końcu, co można było ukraść z domostwa państwa Sojów?

Autor i Jurek Soja w ogródku szkolnym

Nie zamykali nawet drzwi na kłódkę, kiedy gdzieś wychodzili, a domostwa bronił tylko przepiękny w swojej prostocie, zasuszony wianuszek ziół i kwiatuszków, zawieszony nad drzwiami. Upleciony i poświęcony w kościele na święto Matki Boskiej Zielnej. Często ludzie, idąc w pole, zabezpieczali drzwi tylko skoblem, bo i starsi ludzie z sąsiedztwa, którzy już cały dzień spędzali na podwórku, wszystko widzieli.  Gdy pojawiał się obcy, pytali go, kim jest i czego potrzebuje.

Przecież złodziej by się nie łakomił na głośnik-kołchoźnik, czy budzik radziecki, który musiał leżeć na boku, bo inaczej nie chodził? Kilku gospodarzy, którym otruto psy, czuwało nocami, przy świeżo nabytych czworonogach, stróżach domostwa, aby złapać truciciela. Jednak on nigdy nie pojawiał się dwa razy w tym samym miejscu.

Złodzieje we wsi trafiali się rzadko, ale byli bardzo bezczelni. Mojemu ojcu ogołocili kiedyś nocą pasiekę, zabierając ramki z miodem i wynosząc w workach całe roje pszczół. To i tak było nic, wobec tego, co działo się przed wojną, kiedy to podobno grasowały  całe szajki złodziejskie.