Jeszcze w półśnie słyszałem dobiegające z sadu ostre i przenikliwe gwizdy kłócących się wróbli. Pomyślałem z radością, że ptaki będą mnie budzić przez całe lato. Lubiłem wróble, ich kłótnie i przekomarzania się, radosne furkotanie skrzydełkami, przepychanki na gałęziach. Ostre nawoływania. Kryła się w nich cała radość życia.
Mieszkanie wypełniał intensywny zapach kwiatów, jakie rodzice otrzymali wczoraj od uczniów na zakończenie roku szkolnego. Było uroczyście. Odświętnie ubrani nauczyciele i uczniowie. Klasy przystrojone w kolorowe bibułki. Róże, gerbery, begonie, dalie, piwonie… Zerwane rankiem w wiejskich ogródkach pod oknami chałup, jeszcze wilgotne od rosy, pachnące chłodnym nocnym powietrzem. Do tego kwiatki polne: chabry i maki, które mama lubiła najbardziej. Bukiety w wazonach stały dzisiaj wszędzie, na stole, na radiu, na etażerce z książkami. Przez kratki firanek błądziły wśród nich smużki światła.
Na powiekach czułem ostre promienie słoneczne. Przez uchylony lufcik wpadało rześkie, świeże powietrze, przesiąknięte zapachami traw i ziół. Wypełniało mnie radosne rozleniwienie. Umyślnie zamykałem powieki i udawałem przed rodzicami, że jeszcze śpię, kiedy co kilka minut zaglądali do mojego pokoju.
Wakacje… Magiczne słowo, które kojarzyło się z wolnością, przestrzenią. Z lasem, polami, szeroko rozlaną po łąkach rzeką Nidą. Wczoraj było wręczanie świadectw, uściski, gratulacje. Uczniowie śpiewali:
Jutro tu pustki zagoszczą,
umilkną gwary, hałasy,
ptaszęta z gniazdek wylecą
na złote pola i lasy…
Deklamowano okazjonalne wierszyki, składano sobie życzenia. Na końcu chóralnie wykonano pieśń „Upływa szybko życie…” Krysia Kozerówna, siostra mojego klasowego kolegi, Andrzeja, rozpłakała się z żalu za szkołą. Miała się uczyć dalej w Pińczowie.
Dwa miesiące, dwa miesiące,
taki kawał czasu,
będę się radował słońcem
i zapachem lasu…
Po śniadaniu wyszedłem na spacer wzdłuż kościelnego muru, za figurę frasobliwego, gdzie na podworskich nieużytkach chłopcy pasali krowy. Były to, ciągnące się kilka kilometrów, dawne kamieniołomy, po których zostały niebezpieczne jamy i wyrobiska, obecnie zarosłe trawą i kolczastymi krzewami. Trzeba było brnąć przez wysokie trawy. Polatywało tam mnóstwo owadów, nad polami wisiały śpiewające skowronki. W trawach przemykały jaszczurki i zaskrońce, a spod stóp idących wytryskiwały całe chmary pasikoników. W bezchmurny dzień z góry Zawinnicy widać było na niebie cień Tatr.
Gdzieś tam, za horyzontem, majaczyło w wyobraźni miasto. Dużo sklepów, a nie jeden, jak w naszej wiosce. Do tego kino, teatr, kawiarnie i cukiernie. Codziennie można sobie kupić ciastka albo lody, iść do kina wieczorem. Są też specjalne sklepy z zabawkami i sklep filatelistyczny, a ja właśnie zacząłem zbierać znaczki pocztowe.
Ale najważniejsze: jacy będą koledzy, czy nie będą mnie przezywać? Czy nowe koleżanki będą chciały ze mną rozmawiać? Tyle pytań i wątpliwości kłębiło się w głowie. I ten strach, czy dam radę?