Szkoła w Złotej miała być w założeniu piętrowa, ale powstał tylko parter. Budowę przerwał wybuch wojny. Niemcy przeznaczyli obiekt na magazyn. W mury nieogrzewanego budynku wdał się grzyb. Dlatego w latach 60. XX w. postawiono nową szkołę, „tysiąclatkę”.
Ironią historii było, że przed wojną na czele komitetu budowy szkoły stał dziedzic Wesołowski, który podarował na ten cel kawałek własnej ziemi. Mimo to miał opinię egoisty i wyzyskiwacza. W czasie okupacji dziedzica zastrzelili partyzanci z BCh. Nowa szkoła, powstała na terenie znacjonalizowanego po wojnie parku dworskiego. Rosła tam przepiękna aleja olbrzymich wiązów, a obok egzotyczne drzewa sprowadzane z krajów tropikalnych.
W parku odbywały się huczne obchody święta pierwszego maja, a na platformie ciężarówki śpiewały i tańczyły zespoły ludowe. Aleja wielkich wiązów była ulubionym miejscem niedzielnych spacerów wielu mieszkańców wsi, w tym mojej mamy, która zabierała mnie ze sobą. Siadywaliśmy. w cieniu drzew, na rozłożonym kocu, a obok stała duża pleciona torba z kanapkami i z butelką herbaty. Wiosną intensywnie pachniały rosnące tam fiołki.
Przed wejściem do starej szkoły znajdowało się boisko, a następnie szeroki betonowy podest, na który wchodziło się po półokrągłych schodach. Odbywały się na nim apele, akademie i występy artystyczne. W niewielkiej odległości za ogrodzeniem biegły tory kolejki wąskotorowej, popularnej ciuchci. Przed wojną nazywana była „lamotówką”, na cześć inicjatora jej budowy, starosty pińczowskiego Lamota, który po wojnie znalazł się na emigracji w Anglii. Przy stacji, urządzonej w starym wagonie bez kół, stały zagrody dla bydła, wywożonego stąd do rzeźni. Bawiłem się w tym drewnianym labiryncie z desek, razem z innymi dziećmi, w chowanego. Było nam żal krów, które muczały żałośnie, bo chyba przeczuwały swój los.
Wnętrze szkoły było pomyślane bardzo praktycznie. Zaraz po wejściu znajdowała się szatnia, następnie ciągnął się długi i bardzo szeroki korytarz zakończony balustradą, za którą stały szafy biblioteczne. Dalej było mieszkanie kierownika szkoły i przedszkole. Korytarz, zimą służący dzieciom jako sala gimnastyczna, pełnił także rolę widowni, kiedy na naprędce postawionej scenie, występowały zespoły teatralne lub estradowe. W kancelarii na biurku stał czarny telefon. Ojciec pozwalał mi podnosić słuchawkę, co było dla mnie wielkim przeżyciem, chociaż słyszałem tylko jakieś buczenie.
Nasze mieszkanie znajdowało się w południowej części budynku. Na podwórku ojciec zbudował piętrowe klatki dla królików, które hodował. Obok postawił też kilka pszczelich uli. Za nimi stała komórka na drzewo i węgiel. Widząc owady na kwiatach, krzyczałem do innych dzieci: – Pszczółki mi robią miodek!
Z podwórka szkoły w Złotej widoczna była na horyzoncie kapliczka zwana „latarnią umarłych”. Bardzo stara, barokowa. Jako dziecko sądziłem, że oznacza ona koniec świata.
Kilka lat później, gdy przeprowadzaliśmy się do Pełczysk, jechaliśmy furmanką przez głęboki wąwóz wydrążony w glinie, na którego szczycie zobaczyłem z bliska latarnię umarłych. Jakież było moje zdziwienie, że końca świata nie było. Mijaliśmy jeszcze kapliczkę przy drodze. Nagle świat się przede mną otworzył w nieskończoność.
Już jako dorosły dowiedziałem się, że archeolodzy odkryli w tym miejscu ślady prehistorycznego cmentarzyska kultury przeworskiej i cmentarz choleryczny. Rolnicy wyorywali szkielety. Jedna ściana wąwozu kończyła się nagłym urwiskiem. Z gliny wystawały ludzkie piszczele, pomiędzy którymi jerzyki wydłubały okrągłe otwory dla swoich gniazd. Co jakiś czas kawał ziemi odrywał się od ściany i wpadał z pluskiem do niewielkiego jeziorka, nad którym latało mnóstwo owadów, muszek i komarów. Na powierzchni wody ślizgały się gromady zwinnych, małych, czarnych owadów o szeroko rozłożonych odnóżach. Żeromski nazywał je „wodnymi muchami”, ale w fachowych podręcznikach nazywane są nartnikami wodnymi.
Latarnia umarłych widoczna z daleka, górowała nad okolicą i przypominała o niezbadanych do końca dziejach tej krainy.
Jakieś 200 metrów dalej na wzniesieniu, na skraju wąwozu, którego brzegi zarosły zielenią, stała samotna kapliczka z czerwonej cegły. Dach z wieżyczką miała kryty blachą miedzianą, błyszczącą w słońcu. Ledwo była widoczna pośród zieleni, wystawiona w 1896 r., jak wieść gminna niosła, jako wotum dziękczynne przez miejscowego chłopa, który wyorał w polu garnek złota. Natomiast ksiądz Wiśniewski w książce „Historyczny opis kościołów, miast, zabytków i pamiątek w pińczowskiem, skalbmierskiem i wiślickiem” wydanej w 1927 roku pisze: „Ze wsi Złota, jadąc (z Pińczowa) do Pełczysk po lewej ręce, stoi przy drodze kaplica murowana z ołtarzykiem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Fundatorem był Jan Wołoszyn, ojciec księdza Pawła, obecnie proboszcza we Świniarach.”
Była to jakby miniatura kościoła, a w środku ołtarzyk z obrazem Matki Boskiej w złoconych ramach. Przez pręty żelaznej bramy przeciągnięty był łańcuch zwieńczony wielką kłódką. Metalowe części wraz z upływem czasu stały się brązowe, brudne, jakby wilgotne, toczone przez rdzę. Stada much przebijały powietrze jak karabinowe kule, ptaki ostrzegały się gardłowo.
Wejścia do kapliczki broniły krzewy berberysu, bzu i głogu, a także wielkie akacje, które rozrosły się ponad miarę. Do żelaznej bramy trzeba się było, osłaniając twarz dłońmi, przedzierać przez kolczaste gałęzie, wąską ścieżką. Jednak ktoś tu bywał, dbał o porządek w środku, zmieniał kwiaty, co jakiś czas i zapalał świece. Na podeście wyschły plamy zieleni z rozdeptanych liści. Poprzez kraty, kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, widać było niewielki ołtarzyk i podwiędłe kwiaty w brzydkich, brudnych, pikassowo pomalowanych wazonach i szklanych słojach. Ojciec nazywał ją „kapliczką Żeromskiego”, bo podobna pojawiała się na kartach powieści „Syzyfowe prace”.
Poniżej, na drodze widniała wielka kałuża, a wokół niej w dwóch rzędach kołysały się białe i zielonkawo-seledynowe motyle, których w powietrzu latało dziesiątki, zapewne rozmnażały się w polu kapusty rozciągającym się obok. Liście gniły, porzucone w stertach i fetor roznosił się daleko w gorącym powietrzu. Rytmicznie poruszające się skrzydła motyli wyglądały z daleka, jak indiański pióropusz. Miało się wrażenie, że jakiś spragniony wojownik z książki Karola Maya o Winnetou, leżąc pije wodę z kałuży.
Jechaliśmy dalej tą piaszczystą drogą, aż na horyzoncie pojawiła się kościelna wieża i biała dzwonnica. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że szkoła, a zarazem nasz nowy dom, znajduje się przy drodze, niemal naprzeciw muru otaczającego biały kościół z potężną dzwonnicą.
*****
fotografie autorstwa Ryszarda Sobieraja.
W nagłówku widok fragmentu parku podworskiego w Złotej