Lucek, który jako pierwszy oprowadzał mnie po Pełczyskach, pokazywał kościół i dzwonnicę, skończył szkołę i nie wiedział, co ze sobą robić. Jego ojciec nie miał pola, tylko jakiś mały kawałek ziemi. Wystarczało na hodowlę krówki i paru świnek.
Nagle coś w Lucka wstąpiło, nudził się swoją bezczynnością, rozpierała go energia. Pragnął przygód, nowych wrażeń. Nie mógł wysiedzieć w domu, więc zaczął uciekać w świat. Po prostu wsiadał w najbliższy pekaes i jechał, gdzie go oczy poniosły. Zatrudniał się przy pracach sezonowych, dorywczych, rozładunku węgla lub u jakiegoś sadownika przy zbieraniu owoców.
Pewnego lata załapał się na mały okręt, który płynął do Gdańska. Lucek pracował na nim jako palacz. Zarobione pieniądze przepił i pan Soja, chociaż słaby i schorowany, jechał po odbiór syna pociągiem i pekaesem aż na wybrzeże. Po powrocie matka urządziła marnotrawnemu synowi na podwórzu kąpiel w wielkiej drewnianej balii. Następnie prała zabrudzone do niemożliwości ubranie. Bielizna była tak przeżarta pyłem węglowym, że wylądowała w gnojowicy.
Wtedy Lucka powołano do wojska. Wszyscy sądzili, że chłopak się ustatkował. Przyjechał na przepustkę z nowym, złotym zegarkiem radzieckim na ręku. Dostał go w nagrodę, za zajęcie pierwszego miejsca w biegu terenowym, w pełnym żołnierskim oporządzeniu. Odwiedził mnie i podarował mi swoje zdjęcie w mundurze w „deszczyk”, z kałasznikowem w rękach. Wiedział, że bawię się papierowymi żołnierzykami, ale zastrzegł ze śmiechem, że w moim wojsku on musi być co najmniej generałem.
Rodzice liczyli, że może pierworodny się wreszcie opamięta, jednak duma, z powodu sukcesów syna, szybko się skończyła. Wkrótce, niespodziewanie zwolniono Lucka przedwcześnie ze służby. Powodem było, że nie potrafił wykonywać rozkazów, a z warty uciekał do miasta, gdzie pił wódkę z przygodnymi znajomymi. Lekarze dopatrzyli się u niego zaburzeń psychicznych.
Za nic miał kary i areszty, chodził swoimi drogami, nie rozumiał, co to znaczy rozkaz i dyscyplina wojskowa. Bo też nie przymusem i nie rozkazem można było coś wskórać u niego, ale dobrym słowem i pochwałą. Robił się wtedy dziwnie miękki i gotów do wielkich wysiłków i poświęceń dla takiej osoby.
Wejście na szkolne wzgórze sprawiało staremu Soi trudność. Zanim wdrapał się na szczyt, przystawał albo przysiadał kilkakrotnie na stoku. Z wysiłkiem wciągał powietrze półotwartymi ustami. Mimo zakazów lekarzy był namiętnym palaczem papierosów sportów. Żadne inne mu tak nie smakowały. Owszem, częstowany zapalił, nigdy nie odmawiał, ale uważał, że to już nie to, co jego ukochany gatunek.
Matka Lucka pracowała jako woźna, a zarazem sprzątaczka w szkole. Do jej zadań należało pozamiatanie sześciu klas, wymycie oraz wypastowanie podłóg. A zimą, dodatkowo, napalenie w trzech piecach kaflowych. Jeden piec, wmurowany w ścianę, ogrzewał dwie klasy, tylko pokój nauczycielski miał odrębne źródło ciepła. Do pracy przechodziła szóstej rano, żeby o ósmej, kiedy zaczynały się zajęcia lekcyjne, było już ciepło. Wieczorami, zmęczona chciała odpocząć, więc w pracy zastępowali ją mąż syn.
Tradycją niepisaną było, że zimą, około godziny dziewiętnastej, przed zamiataniem klas pan Soja zachodzili do nas na godzinkę, żeby pogadać. W kuchni zawsze czekało na niego krzesło i popielniczka oraz ulubiony kubek na herbatę. Paląc jednego papierosa za drugim, prezentował swój talent gawędziarski. Co jakiś czas zwracał się do syna mówiąc – Chodźwa, Lucku. A po chwili milczenia wyciągał z paczki kolejnego papierosa, ugniatał go w palcach i rozpoczynał nową opowieść. Bywało, że siedzieli tak prawie do północy, aż skończyła się paczka.
Przez całe życie wynajmował się do prac u bogatych gospodarzy. Przez pewien czas furmanił u księdza proboszcza. Pamiętał z tego okresu mnóstwo ciekawych opowieści. Oddychał z trudem, bywało, że nie mógł złapać powietrza. Zawsze w nieodłącznej czapce na głowie, której nigdy nie zdejmował (do kościoła nie chodził).
W ich domu, ku utrapieniu żony, śmierdziało zastarzałym dymem tytoniowym. Również firanki zżółkły, chociaż popielniczka opróżniana była na okrągło. Pan Soja miał tak długie włosy, że zaczesywał je do góry i przytrzymywał czapką, bo inaczej opadały gęstą kaskadą w dół i zakrywały mu twarz. Pani woźna opowiadała mojej mamie, że rano po wstaniu z łóżka jej mąż, najpierw zakłada czapkę i wtedy zapala papierosa. Dopiero po jego wypaleniu, myje się i je śniadanie.
Matka Lucka pochodziła z miasta, co podkreślała strojem i zachowaniem. Mówiła poprawną polszczyzną. Dbała o mieszczański wygląd mieszkania, wszędzie u niej leżały różne poduszeczki, firaneczki, makatki, serwetki i obrazki. A poza tym utrzymywała nieskazitelną czystość, dzięki swoim nadludzkim wprost wysiłkom. Jej mąż był pod tym względem raczej abnegatem, choć pękał z dumy, że ma żonę „miastową”.
Miał swoje ulubione powiedzenie: „Dłużej pichaca niż wirzgaca”. Co oznaczało że czasem człowiek słaby, który ledwo dycha, przetrzyma osiłka. Rzeczywiście przeżył kilku swoich rówieśników, nie wspominając o młodszych, których wykończyły choroby. Ale i on zmarł nagle na serce. Chodziłem na jego grób razem z Luckiem i długo staliśmy nad nim w milczeniu. Razem ze śmiercią pana Soi kończyła się w moim życiu epoka dzieciństwa.
Podczas mojego ostatniego lata na wsi, przyszedł Jurek Soja, żeby się pożegnać. Były wakacje. Siedzieliśmy w jednej z klas, w pustej szkole. Jurek opowiadał, jak się żyje w mieście. Obiecywał, że mnie kiedyś odwiedzi. Graliśmy w w cymbergaja, za pomocą monet i grzebyków. Bramki Jurek wyrył scyzorykiem na pulpicie ławki. Przekonywał mnie, że w mieście wszyscy chłopcy w to grają. Gdzieś tam, za pelargoniami, za zakurzonymi szybami, przez które wdzierały się promienie słoneczne, toczyło się życie. Rozpierała nas energia i wesołość.