Kiedy upał pulsował w skroniach, w klasach panował kamienny, ożywczy chłód. Na parapetach leżały martwe muchy, paprotki i pelargonie wyglądały przez okno, na ogródek, w którym schylały główki bratki, lwie paszcze i nieśmiertelniki.
Gąbka przy tablicy wyschła, jak stara nauczycielka, ze śladami pudru. Na ścianie wisiała wielka mapa Europy. Patrzyłem na maleńką Polskę przycupniętą u boku olbrzymiego, czerwonego Związku Radzieckiego. Z portretu na ścianie uśmiechał się dobrotliwie Władysław Gomułka.
Obok pożółkła szkolna gazetka ścienna z wyrysowaną ręcznie tuszem trasą Wyścigu Pokoju: Warszawa – Berlin – Praga. Niżej fotografie polskich kolarzy. Odklejone białe tekturowe gołębie, symbol wyścigu, smętnie zwisały dziobkami do podłogi.
Chodziłem między rzędami pustych ławek. Oczyma wyobraźni widziałem twarze moich koleżanek i kolegów, słyszałem echo ich śmiechu.
Chociaż byłem jedynakiem, a moi koledzy pracowali w polu, to nie nudziłem się wcale. Na podwórku bawiłem się w mecze piłkarskie. Drzwi do kurnika udawały piłkarską bramkę, kiedy na podwórku rozgrywałem wielkie mecze, zamieniony w Eusebio, albo we Włodzimierza Lubańskiego. Po każdym celnym strzale rozlegał się oburzony furkot skrzydeł i wrzaski kur, które przerażone biegały po boisku. Krzew berberysu był widownią, a na trybunach gałęzi zasiadało stado kibiców, ćwierkających przeciągle wróbli.
Pewnego dnia poszliśmy z rodzicami na gościnę u pani Kowalskiej, matki trzech córek. Zauważyłem, że w starej części wsi domy, kryte strzechą, nie miały okien ani drzwi od ulicy, tylko od podwórza, na południe, gdzie warował wierny pies. Zastanawiałem się, czemu tak budowano i doszedłem do wniosku, że to z powodu wojen. Drogą maszerowały różne wojsko i ktoś mógł strzelić w okno, a może nawet nocą rozbić szybę i wejść do środka. Dlatego nawet na południe instalowano drewniane okiennice, które zamykano na noc.
Drogą chodzili różni ludzie, także złodzieje i bandyci. Jeden spojrzał i plotkował, drugi rzucił kamieniem, a trzeci nocą chciał obrabować. A w czasie wojny łatwo o zbłąkaną kulę. Od drogi był ślepy mur, pomalowany na biało wapnem. Takie domy miał pan Soja, pan Zięba i pani Kowalska, do której poszliśmy w odwiedziny, na plotki i owoce z jej sadu.
Był upał, siedzieliśmy w cieniu, na krzesłach wyniesionych z domu. Nagle zauważyłem, że w sadzie pani Kowalskiej są dwa wielkie doły, a jeden z nich wypełniony jest wodą. Pani Kowalska wyjaśniła, że są to leje po bombach, jakie Niemcy zrzucili w jej sadzie w 1944 roku.
Czytałem kilka książek o partyzantach, które polecał mi mój tata, ale o tym zdarzeniu nie wiedziałem. Działała peerelowska cenzura, która ograniczała wszelkie artykuły na temat prawicowej partyzantki. Zapewne dlatego, że rzecz dotyczyła żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, którzy pod dowództwem „Żbika” Kołacińskiego przemaszerowali przez naszą gminę i zatrzymali się we dworze pana Libiszowskiego w Pełczyskach. Chłopi odnosili się do nich nieufnie, bo to było według nich „pańskie” wojsko. Byli doskonale uzbrojeni i umundurowani jak prawdziwe wojsko, dlatego miejscowi nazywali ich „zielonkami”, od koloru mundurów. Poza tym eneszetowcy byli antykomunistami, przez co Niemcy chcieli ich użyć do bratobójczej wojny. Tymczasem wśród chłopów trafiało się wielu zwolenników współpracy ze Związkiem Radzieckim.
„Nasi”, dla wiejskich ludzi, to byli żołnierze Batalionów Chłopskich pod dowództwem legendarnego Jana Pszczoły „Wojnara”, a także oddziały Zygmunta Bieszczanina i Józefa Maślanki. U tego ostatniego przebywał jakiś czas kielecki poeta, Józef Ozga Michalski, o którego twórczości mój ojciec po wojnie, na studiach, pisał pracę i przeprowadzał z nim wywiad. Na południu powiatu natomiast, w okolicach Kazimierzy Wielkiej działała Armia Krajowa, pod dowództwem gen. „Tysiąca”, Bolesława Nieczui-Ostrowskiego.
Otóż w lecie 1944, 22 lipca do oddziału NSZ stacjonującego w Pełczyskach przybyli po pomoc bechowcy z niedalekiej wsi, Czarnocin. Okazało się, że karna ekspedycja hitlerowska wzięła jeńców i chcieli ich rozstrzelać. Niewiele myśląc „Żbik” wyruszył na Czarnocin. Stoczył tam zwycięską bitwę z Niemcami. Uwolnił więźniów, a niemieckiego dowódcę wypuścił, pod warunkiem, ze da słowo honoru, że nie będzie się mścił na mieszkańcach Czarnocina. Niemiec dał słowo honoru, ale dowiedział się, skąd nadeszli eneszetowcy i postanowił zemścić się na Pełczyskach.
Kilka dni później o godzinie 16.00, w porze żniw, nad Pełczyska nadleciało pięć hitlerowskich samolotów. Najpierw teren zbadał dwukadłubowy samolot zwiadowczy a za nim bombowce. W sumie zrzucono 23 bomby, powodując pożary, śmierć kilku ludzi i wielu rannych. Lotnicy strzelali z karabinów maszynowych. Ciężko ranili chłopca, który bawił się na drodze. We dworze urządzono salę operacyjną, przywieziono bryczką chirurga. Niestety, chłopiec zmarł. Wielu rannych leżało w polach, gdzie pracowali.
Wracaliśmy do domu. Kiedy wdrapaliśmy się na naszą Wapienną Górę, gdzie stał kościół i szkoła, zobaczyłem pod sobą całą wieś, jak na dłoni. Wyobraziłem sobie, jak latają nad nią samoloty hitlerowskie i spuszczają bomby. Słońce zachodziło krwawo za górę Zawinnicę. Strach ścisnął mi serce.
***
fot z rodzicami z archiwum autora.
fot. dworu ze zbiorów rodziny Libiszowskich.