Na zabawach wieczornych, podczas spotkań z chłopakami, paliliśmy papierosy, które ukrywaliśmy w dłoniach, żeby ktoś z dorosłych z daleka nie zauważył ogników. Udawałem tylko, że się zaciągam. Koledzy śledzili mnie podejrzliwie, a ja trzymałem przez dłuższą chwilę dym w ustach, żeby nabrał ciemnej barwy, a później wypuszczałem cienkim strumyczkiem, układając wargi jak do pocałunku.

Staliśmy na wzgórzu kościelnym obok figury Chrystusa Frasobliwego. Poniżej, w remizie strażackiej, trwała zabawa taneczna. Deski ułożono na dziedzińcu, orkiestra siedziała na podwyższeniu, pary kręciły się w kółko. Kawalerowie, fałszując niemiłosiernie, śpiewali dowcipne przyśpiewki, a całość otaczał wianuszek starszych, wysuszonych kobiet w chustkach na głowach.

Czasami wybuchała bójka, gwałtowna jak tornado. Kawalerka tłukła się, czym popadło: butelkami, pałkami, kastetami, sztachetami, aż wir zaciekle walczących, płosząc uśpione ptaki, zacichał w okolicznych krzakach. Niektórzy posiadali pałki, które nazywano kutyperami, można nimi było nawet człowieka zabić. Wracali potem z siniakami na twarzach, opuchniętymi wargami, poprawiając koszule i marynarki z naderwanymi rękawami. Rozwichrzone fryzury zaczesywali naprędce do tyłu głowy. Każdy chłopak nosił obowiązkowo w tylnej kieszeni spodni grzebyk i lusterko. My, małolaty, nie bawiliśmy się na zakurzonych deskach, bo nas przeganiali, że przeszkadzamy. Odbijaliśmy to sobie na szkolnych zabawach choinkowych, również organizowanych w remizie, na których tańczyliśmy do upadłego.

Wujek Felek Bezak z narzeczoną.

Kolega Staszek Lumer podarował mi zagraniczne papierosy w pięknym niebieskim pudełku. Zostało w nim kilka sztuk, każdy ze złotą obwódką nad ustnikiem. Był to prezent od jego wujka, który przyjechał aż z Kanady, aby odwiedzić rodzinę. Trzymałem je jak jakąś świętość w nocnej szafce, gdzie leżały też inne moje skarby, papierowe ruble carskie, kamienie z odciśniętymi amonitami oraz ukochane wojsko: papierowi i plastykowi żołnierze.

Podczas wakacji odwiedził nas Jerzyk, syn brata mojej mamy, który mieszkał we Wrocławiu. Zdał właśnie egzamin na studia, na medycynę.  W niedzielę zabrakło mu papierosów, a tu sklep zamknięty, kiosku Ruchu nie było. Poczęstowałem go moimi kanadyjskimi skarbami. Chwalił ich smak, choć mówił, że słabe, no i szybko się skończyły. Wtedy przypomniałem sobie o małym domku babci i dziadka, starej przedwojennej chałupie stojącej niedaleko figury świętego Floriana. U staruszków zawsze można było kupić wino, wódkę i papierosy, bez względu na to czy był dzień zwyczajny, czy święto. I niezależnie od godziny. Melina czynna całą dobę.

Jerzyk Bezak syn wujka Felka

Jerzyk zapukał do drzwi chaty, wyciągnął rękę z drobniakami i poprosił o papierosy sporty. Przygarbiona babcia, okutana w czarną chustę, wystraszyła się obcego, krótko ostrzyżonego młodzieńca, ubranego z miejska w dżinsy i białą koszulę. Kiedy zobaczyła mnie z oddali, od razu się uspokoiła.

Po kilku dniach Jerzyk pojechał do wujka Ludwika, drugiego brata mojej mamy, który prowadził gospodarstwo w Kraśniowie nad Wisłą. Wujek ożenił się w późnym już wieku, byliśmy na jego ślubie. Spaliśmy na strychu. Nade mną wisiał granatowy mundur strażacki. Wujek, służąc w wojsku przed wojną, dostał „Kalendarz Żołnierza”, zawierający portrety Marszałka Piłsudskiego i Rydza-Śmigłego. To byłby prawdziwy skarb w moim papierowym wojsku. Za pozwoleniem wujka szukałem „Kalendarza” w skrzyni, jednak go nie znalazłem, co mnie zasmuciło.

Urszula córka wujka Ludwika

Jerzyk miał nadzieję, że wujek wspomoże go materialnie na studiach, przecież przejął cale gospodarstwo i nie podzielił się z rodzeństwem. Właśnie sekretarz partii, Władysław Gomułka, ogłosił nowe prawo, że ten, który pozostaje na roli, nie musi nic płacić członkom rodziny żyjącym z państwowej pensji.

Moja mama i tata byli załamani, bo liczyli na sprzedaż kawałka pola z rodzinnego majątku, co pozwoliłoby im (no i mnie) urządzić się w mieście. A tu nic z tego. Wujek Ludwik, który miał małą córeczkę, powiedział, że nie da rodzinie ani grosza, bo sam jest biedny, a pole zapisze swoim dzieciom.

Wieczorami ojciec wypominał mamie, że on dostał swoją działkę w gotówce, mimo że jego rodzina składała się z dwanaściorga rodzeństwa, a mama nie dostała nic ani pieniędzy, ani ziemi, choć było ich tylko troje. Było mi przykro, bo lubiłem wujka Ludwika, który zawsze kupował mi zabawki. I pewnie miał swoje racje, a moi rodzice swoje.

***

Fotografie z archiwum autora