Zaraz za ogrodzeniem podwórka zaczynała się strefa dzikości. Na czym ona polegała? Nie umiem tego dokładnie nazwać, ale to się czuło intuicyjnie. Dzikość nawiewała ze starych, przedwiecznych, zapomnianych cmentarzysk. Z ugorów, pastwisk i wzgórz, przez które szli kiedyś Tatarzy. Krzyki przerażonych ludzi słychać było czasami w gwizdach wiatru, wiejącego z Góry Zawinnicy.

Jęki dobiegały nocami z zarosłych krzewami mrocznych wąwozów, w których z glinianych ścian wystawały ludzkie piszczele. Z wydrążonych w glinie dziur, gdzie chowali się Żydzi. Ze starych, opuszczonych, osieroconych domów, zapadłych w ziemię aż po dolne krawędzie okien. Z ciemniejącego na horyzoncie lasu, z partyzanckich pobojowisk.

Powiew smutku płynął z grodziska Wiślan za wsią. Stał tam kiedyś zamek Łokietka, zburzony przez Szwedów w czasie „potopu”. Teraz została tylko głęboka fosa.. Miejsce odosobnione, tajemnicze i ponure. Zwłaszcza wieczorem, kiedy świecił księżyc w pełni, zza lasu wypływały czarne chmury, a na fosie ukazywała się Biała Dama.

Czasami pojawiały się widma zdrajców, powieszonych na szczycie góry, podczas powstania styczniowego. Chłopi ci donosili carskim posterunkom, gdzie ukrywają się szlacheckie oddziały. Zaraz po wojnie, na grodzisku było wejście do lochów, które według legendy ciągnęły się kilkanaście kilometrów, do pobliskiej Wiślicy. Obecnie, ze względów bezpieczeństwa, zostało zasypane kamieniami i ziemią.

Cmentarz w Pełczyskach

Widać było, że ludzie od dawna, od wieków musieli tę dzikość odczuwać. Starali się ją oswajać. Udamawiać. Stawiali na rozstajnych drogach oraz na krańcach wsi krzyże. Na polach, na cmentarzyskach dawnych kultur, kapliczki zwane „latarniami dla umarłych”, a także figury frasobliwych, świętych.

Postawili kościół, żeby Bóg miał gdzie mieszkać. Chowali się w jego cieniu. Zasadzili drzewa domowe. Robinie akacjowe, kasztanowce, lipy, grusze, śliwy, wiśnie, orzechy… Ale gdzieś tam w leśnych ostępach, w dzikich uroczyskach, na zakolach rzeki Nidy, w spróchniałych wierzbach zostały pogańskie bożki, które czaiły się za krzewami, chichotały w jesienne dni wraz z porywistym wiatrem, a w rzece tworzyły śmiertelne wiry, które porywały ludzi.

Droga wzdłuż muru kościelnego w Pełczyskach

Nad kościołem i dzwonnicą krążyły kawki. Ich skrzekliwe głosy słychać było codziennie, przez cały rok, zrosły się ze wzgórzem, stanowiły tło dla wszystkich wydarzeń. Kiedy nie było słychać krzyku kawek, wtedy ludzi ogarniał niepokój. Ptaki znikały tylko raz w roku, na świętego Wojciecha, kiedy w Pełczyskach odbywał się odpust. Wzgórze wtedy lśniło się od błyskotek, dzieci przynosiły do kramarzy carskie złote ruble, licząc, że kupią za nie loda albo zabawkę. Przedwojenne srebrne monety z Piłsudskim, ale wśród kramarzy mało było znawców, woleli obiegowe dwuzłotówki z orzełkiem bez korony. Chłopcy strzelali z korkowców, czym płoszyli ptaki.

Nisko, nad samą ziemią, śmigały jaskółki. Miały swoje błotne gniazda pod okapem szkoły i obórki. Toczyły ciągłą walkę z wróblami, które próbowały im zabrać ich lepione śliną domki. Kiedyś jaskółki w odruchu ptasiej zemsty zamurowały wróblą parę, która bezprawnie zajęła ich domek.

Chrystus frasobliwy

Zaraz po wojnie pewien chłopak zamordował swoją młodą żonę, bo znalazł sobie inną, bogatszą. Pobiegł na milicję, że napadli ich bandyci, ale sprawa szybko wyszła na jaw. Siedział w więzieniu, krótko, parę lat, ludzie plotkowali, że wykupili go bogaci krewni z Ameryki. Ożenił się, miał córkę, mieszkał w środku wsi. Co niedzielę, matka nieżyjącej dziewczyny szła na cmentarz, pomodlić się, złożyć kwiaty i zapalić świeczkę. Zatrzymywała się przed chatą mordercy i wykrzykiwała pod jego adresem obelgi i pretensje. Potem zapłakana klęczała przy grobie swojej córki.

U stóp wzniesienia w niskiej małej chacie mieszkał gospodarz, pan Góra, który swoje nazwisko chyba zawdzięczał miejscu zamieszkania. Był bardzo stary, a jego religijność i surowość obyczajowa dawały pojęcie o moralności dawnej wsi. Pan Góra chodził na wszystkie nabożeństwa kościelne, odmawiał Anioł Pański, nawet w polu i ściśle przestrzegał wszystkich przykazań. Nie posiadał się z oburzenia, kiedy ktoś pracował w niedzielę. Miotał wówczas straszliwymi przekleństwami na bezbożnika. Nie odpowiadał nigdy na świeckie powitanie – Dzień dobry. Uznawał tylko jedno pozdrowienie, religijne: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Wtedy odpowiadał: – Na wieki wieków. Amen.

Dla tych starych ludzi spełniały się proroctwa królowej Saby, niemalże na ich oczach; że koniec świata nadejdzie, kiedy kobiety będą się ubierać podobnie jak mężczyźni, kiedy po niebie latać będą żelazne ptaki, a pobożność wśród ludzi upadnie. Te przepowiednie krążyły w zeszytowych, odręcznych odpisach, powtarzano je sobie w zimowe wieczory, przy darciu pierza… Pan Góra ze zgrozą patrzył na współczesne stroje, na telewizję, na nowe obyczaje.

Przetaczały się wojny, Nida wzbierała krwią, na pobojowiskach grzebano w zbiorowych mogiłach żołnierzy z wrogich armii. Cóż się dziwić, że ludzie stawiali wysokie, ostre płoty, instalowali okiennice, trzymali złe psy do obrony.

Dzikość nie znikła nigdy czaiła się za każdym drzewem.

****

W nagłówku droga do Pełczysk autorstwa Piotra Rubachy

Cmentarz w Pełczyskach fot. Antoniego Kocela

Droga wzdłuż muru kościelnego z archiwum autora.