Kochaliśmy naszą starą szkołę, której rodowód sięgał bardzo daleko w przeszłość, gdzieś w okolice powstania listopadowego. Starych klas było tylko dwie i do tego mieszkanie nauczyciela, składające się z kuchni i dwóch pokojów, chociaż jeden był także częścią biblioteki i magazynem na pomoce szkolne. W połowie lat trzydziestych, przed wybuchem drugiej wojny światowej, szkołę rozbudowano, dodając szatnię, pokój nauczycielski i dwie klasy. Ta dobudowana część była znacznie wyższa, bo stara już zapadła się pod ziemię.

Jesienią, korytarzyk, pełniący rolę szatni, był pełen miejscowego, tłustego błota, bo oczywiście nie używano kapci. Nie było też sali gimnastycznej, a wuef odbywał się tylko latem, na placu przyszkolnym. Tam nauczyciele kopali dół i wypełniali go piaskiem, żeby można było skakać w dal i wzwyż. W szczypiorniaka grało się do upadłego, mimo że teren boiska był mocno nierówny. Na wiosnę trzeba było żłobić małe rowki odpływowe, gdyż topniejące śniegi spływały niemalże strumykami spod wyżej położonego kościoła, tworząc kałuże i małe rozlewiska. A przy samej szkole znajdowało się boisko do siatkówki. Ziemia była tam udeptana jak na klepisku. Miała żółty, gliniasty kolor. Jednak największą popularnością cieszyła się gra w dwa ognie.

Stara szkoła w Pełczyskach, od strony boiska

Za figurą Frasobliwego teren opadał i tworzył naturalną platformę (tam wybierano kiedyś kamień na budowę kościoła) i w miejscu tym, w czasie odpustów i niedziel ustawiano karuzelę, ku uciesze wiejskiej dzieciarni. W dół, ze wzgórza do drogi, prowadziło sztuczne półokrągłe wgłębienie. Podobno tam znajdował się taśmociąg, kiedy jeszcze wybierano kamień. Teraz ten sztuczny wąwóz, stworzony ludzką ręką, zarósł trawami i kępkami głogów.

W lecie, wieczorami, brałem od ojca klucze i szedłem samotnie do szkoły na telewizję. Fascynowały mnie przygody Hansa Klossa i Teatr Sensacji „Kobra”. Uwielbiałem także „Kabaret Starszych Panów”. Telewizor stał w nowszej części budynku, a za plecami miałem ciemne, puste sale, w których kiedyś mieszkali chorzy i bezdomni. Drzwi były otwarte, bo pani woźna na noc wietrzyła klasy. Czasami wydawało mi się, że z tych dwóch złowrogich pomieszczeń, niżej położonych, słyszę stłumione jęki i skrzypienia ławek. Przeszywał mnie dreszcz grozy, ale czekałem aż zakończy się film. Wtedy szybko, nie patrząc w mroczną czeluść, zamykałem drzwi trzęsącymi się dłońmi i uciekałem do swojego pokoju.

Autor z wujkiem Ludwikiem Bezakiem przed starą szkołą w Złotej

Piękna tysiąclatka powstała w sąsiedniej wsi Złota. Chodziliśmy do niej oglądać spektakle teatru lalkowego „Kubuś”, który przyjeżdżał specjalnym samochodem z Kielc. Sala gimnastyczna, w której odbywały się przedstawienia, była wielka, prawie jak cała nasza szkoła. Drugi gmach powstał w sąsiedniej wsi, Miernów. Była to miejscowość królewska, nigdy tam nie było dziedzica ani pańszczyzny, dlatego dumni mieszkańcy sami, z własnych funduszy, zbudowali szkołę, nie czekając na pomoc partii i rządu. Z naszego podwórka w Pełczyskach, widać ją było na wschodnim horyzoncie, jako biały prostokąt, świecący w słońcu.

Poszedłem tam kiedyś z ojcem, który chciał odwiedzić kolegę nauczyciela. Szliśmy przez łąki, a wokół drogi rosły wierzby. Pachniało kwiatami i wiosną. Nad nami majestatycznie szybowały bociany. Pełczyska leżały w dolinie, na dnie przedpotopowej rzeki z czasów dinozaurów. Na północ od wsi teren się wznosił, rosły miłki i dziewięćsiły, i trawy stepowe: ostnice i dyptamy, polatywały motyle, pazie królowej, a tutaj zaczynała się zupełnie inna kraina, dolina rzeki Nidy.

Obejrzeliśmy starą szkołę, która z zewnątrz nie różniła się do zwykłej chłopskiej chaty. Oczywiście, ja szurnąłem natychmiast na strych, gdzie znalazłem kilka przedwojennych egzemplarzy „Płomyka” i „Bluszczu”. Uwielbiałem stare książki i gazety. W ciszy, jaka tu panowała, niemal słyszałem w wyobraźni wrzaski niemieckich żandarmów, którzy przyjechali do Miernowa, bo jakiś donosiciel zdradził im, że w szkole trwają zajęcia podziemnego nauczania. Wszyscy uczniowie rozbiegli się w popłochu. Aresztowano tylko nauczyciela, pana Jasińskiego. Zawieziono go na posterunek żandarmerii w Busku i tam, w czasie przesłuchania, niemiecki pies wygryzł mu wnętrzności.

Figura św. Andrzeja w Miernowie

Ale wysłuchałem też innej opowieści, jak w czasach potopu szwedzkiego, w Miernowie miejscowi chłopi zbrojnie przeciwstawili się najeźdźcom. Cały oddział szwedzki utonął na bagnach, gdzie wciągnięto ich w zasadzkę. Bowiem Miernów był wsią królewską, dlatego czuli się w obowiązku walczyć z wrogiem. Przez długi czas sądzono, że to piękna legenda, ale po wiekach, kiedy bagna wyschły, robotnicy budowlani odkopali ludzkie kości i resztki szwedzkiego uzbrojenia.

Nie przeszkodziło to jednak Szwedom wyruszyć do naszej wsi, gdzie na górze Zawinnicy stał zamek biskupów krakowskich, zajęty swego czasu przez Władysława Łokietka. Najeźdźcy zdobyli go, splądrowali i podpalili. Zostało jeszcze wejście do lochów (później zasypane), które ciągnęły się podobno, według legend i opowieści, przez wiele kilometrów, aż do miasteczka Wiślicy.

****

W nagłówku wzgórze Zawinnica widziana z Satelity, po komputerowym usunięciu roślin ukazuje się zarys starego grodziska. Własność Dariusza Kaliny.

Widok szkoły: fot. Stanisław Kamiński

Figura św. Andrzeja: fot. Ryszard Sobieraj

Fot. z wujkiem: z archiwum autora