W kuchni stał wielki, żółty, piec kaflowy postawiony ponad sto lat temu, w czasach, kiedy gotowano na nim dla pensjonariuszy przytułku dla ubogich. Okolony był on kutą poręczą na której wisiały chochle i pogrzebacz. Pieczono w nim także chleb. Na strychu leżały stare żarna, na których mielono kiedyś ziarno.

Ojciec  piekł chleb tylko zimą, kiedy śnieg zasypał wieś doszczętnie, a sklepik Gminnej Spółdzielni był nieczynny. Wpatrywałem się w tę fascynującą i przyciągającą wzrok, nieskończoną czeluść pieca, a w niej węgle, czerwone jak gwiazdy w początkach wszechświata. Żarzyły się całe ich galaktyki i drogi mleczne, konstelacje i gwiazdozbiory. Przelatywały z sykiem ognisto czerwone komety. Po godzinie, dwóch wszystkie te dogasające już  węgle zostały wybrane i do nagrzanego wnętrza ojciec wsunął ciasto. Domowy chleb był wielki jak koło od wozu, bardzo smaczny. Dodatkowo ojciec piekł pyszne podpłomyki. Z boku pieca znajdował się mały piekarnik, który rodzice otwierali zimą, żeby ciepło wpadało do mieszkania. Jego klapa tworzyła rodzaj blatu, na którym sypiał nasz pies, Karuś.

Mały pokój, południowy, to było moje królestwo. Łóżko, stół do odrabiania lekcji, radio sonata, wiklinowa etażerka z książkami. Najważniejsza była drewniana szafka nocna, w której przechowywałem żołnierzyki i ulubione książki, a także egzemplarze pisma „Świat Młodych”, z komiksem o Tytusie, Romku i A’Tomku.

Tadeusz Antolski, ojciec Zdzisława, przy swoich ulach

Przez okno na wschód widać było sad i ule z pasieki ojca. Uli, zwanych fachowo „warszawskimi”, było kilkanaście. Ustawione zostały w okrąg. Wszystkie pomalowane na żółto, zielono i niebiesko. Niektóre były podwójne, inne pojedyncze. Zaraz po rozpoczęciu wakacji ojciec rozpoczynał pierwszy zbiór miodu. Wynosił z sadu ramki, wkładał do wirówki ręcznej ustawionej na ganku północnym i kręcił korbką, patrząc na skapujący w dół bursztynowy płyn. Pszczoły były wtedy bardzo rozeźlone i atakowały każdego, ale ojciec twierdził, że jad pszczeli jest zdrowy i chroni przed reumatyzmem.

Zimą na ganek północny przychodziły łasice szukające pożywienia, a latem zawsze pełno tam było uwięzionych owadów. Chwytałem kolorowe motyle i wypuszczałem je na zewnątrz. Upojone wolnością wzlatywały ekstatycznie i nieprzytomnie do góry i padały ofiarą szybkich jak strzały jaskółek, buszujących nad drzewami. Na skraju podwórza rósł duży, pojedynczy krzew bzu. Przypominał niewielkie drzewo. Lubiłem się na nie wdrapywać. Zwłaszcza jedna boczna gałąź była jakby stworzona do siedzenia. W wyobraźni stawałem się słynnym piratem, tropicielem śladów albo Robin Hoodem, w zależności od fantazji i aktualnej lektury.

Ganek południowy miał charakter bardziej gospodarczy, użytkowy. Po pierwsze był dużo większy, ale z jednym malutkim okienkiem, dlatego miał zainstalowaną u sufitu żarówkę. W podłodze znajdowała się  klapa do piwnicy, gdzie przechowywano ziemniaki i mleko. W dodatkowej komórce, oddzielonej deskami, na półkach leżały różne narzędzia niezbędne w gospodarstwie, jak  śrubokręty, pędzle do malowania, motyki, łopaty, rydle, gwoździe, młotki i tak dalej. Ojciec przechowywał tu swoje narzędzia pszczelarskie: miechy, siatki, ramki. Ale najważniejsze były nosidła, którymi rodzice posługiwali się, taszcząc z doliny wodę w wiadrach. Podczas roku szkolnego pomagali chłopcy ze starszych klas, ale w wakacje trzeba było nosić wodę samemu.

W dużym pokoju, zwanym północnym, stała szkolna szafa biblioteczna, z najcenniejszymi dziełami klasyki polskiej, także wydaniami przedwojennymi. Pod ścianami, w stertach, leżały roczniki czasopism: „Nowej Kultury” i „Życia Literackiego”.

Na ścianie wisiał kolorowy portret ślubny rodziców,  który był spreparowany z dwóch osobnych, jeszcze przedślubnych, zdjęć. Bo fotografa na ślubie nie było, więc trzeba było posłużyć się pewnym oszustwem. W dodatku artysta musiał “odwrócić” zdjęcie ojca, aby był zwrócony w stronę małżonki, przez co stał się on do siebie niezbyt podobny. Wyglądał jakby miał opuchnięte policzki, a przy tym krzywo się uśmiechał. Całość oprawiono w złocone, gipsowe ramy, udające drewno.

Mama nie lubiła portretu i często, w chwilach złego humoru, chowała go za szafę. Ojciec nie przejmował się tą demonstracją niechęci do swojej osoby, a kiedy tylko zauważył bielszy prostokąt na ścianie, szukał portretu aż do skutku i zawieszał go na swoim miejscu.

Na środku pokoju stał okrągły, miejski stół, oczywiście nakryty serwetą szydełkową, wykonaną przez gospodynię domu, a pod ścianą amerykanka z zielonym obiciem.  Siedziała na niej, na haftowanej poduszce, piękna przedwojenna lala, pamiątka z dzieciństwa mamy.

Często zostawałem sam w domu, kiedy oboje rodzice szli na zebrania nauczycielskie czy wywiadówkę w szkole. Wprawdzie znajdowali się niedaleko, ponieważ nasze mieszkanie od szkoły oddzielała tylko ściana, ale zawsze czułem się trochę nieswojo.  Czytałem wtedy książki. Dzięki nim łatwiej było znieść samotność.