Przez całą długość cmentarza w Pełczyskach biegła szeroka aleja. W czasie Wszystkich Świętych szła tędy procesja, którą prowadził ksiądz proboszcz, Antoni Karwat, ubrany w czarny ornat. Na końcu alei stała wysoka, strzelista, neogotycka kaplica grobowa rodziny Olszowskich, dziedziców z pobliskiej wsi Złota. Zamykana była na żelazne wrota, które oplatał gruby, zardzewiały łańcuch zwieńczony wielką kłódką. Kiedy się klęknęło z tyłu kapliczki, przez malutkie okienko widać było w podziemiach stare trumny, położone jedne na drugich, z wypłowiałymi przez czas złotymi napisami na tabliczkach.
My, chłopcy, urządzaliśmy między sobą zawody na odwagę. Mianowicie zbieraliśmy się w kilku o północy przy bramie cmentarza, a jeden z nas, ten najodważniejszy, szedł samotnie przez aleję, aż do kapliczki. Na dowód, że pokonał całą trasę, łomotał łańcuchem o żelazne wrota, a potem wracał do nas, trochę blady i z trzęsącymi się nogami i rękami, ale szczęśliwy i dumny ze swojej odwagi. Nigdy nie udała mi się ta sztuka, bo kiedy szedłem aleją, to po kilkunastu krokach wydawało mi się, że widzę między grobami jakieś cienie i czułem na plecach, że ktoś idzie za mną. Rzucałem się do panicznej ucieczki i biegiem wracałem do śmiejących się ze mnie chłopaków przy bramie.
Za kapliczką, w wąwozie zarosłym wysoką trawą i kolczastymi krzewami, leżały, jakby rozrzucone, jakieś bezimienne groby, pozbawione tabliczek. Podobno byli tam pochowani ludzie innych wyznań i jakieś przybłędy, których nikt nie znał. Nie wiem tego dokładnie, bo nigdy nie odważyłem się spytać o to Księdza proboszcza. Na zachód od kościoła był cmentarzyk dzieci, które zmarły zaraz po urodzeniu. Na środku alei stał zbiorowy grób proboszczów pełczyskich, z wielkim kamiennym krzyżem. Tuż obok, pod brzozowym krzyżem spoczywali polscy żołnierze z września 1939 r. My, chłopcy, ubrani w harcerskie bluzy, trzymaliśmy przy tej mogile wartę w Dzień Zaduszny.
Stare, zapomniane groby, zrównane z ziemią, na których nie było kamiennego obramowania ani nawet drewnianego krzyża, ksiądz kazał rozkopywać, aby chować w nich nowych zmarłych. Kiedyś, łażąc z chłopakami po cmentarzu, w stercie ziemi obok wykopanego dołu, zobaczyliśmy ze zgrozą ludzkie kości. Chłopaki dla żartu wzięli ze sobą czaszkę nieboszczyka i straszyli nią dziewczęta w szkole. Kiedy zobaczył to pan Mazurek, nauczyciel, rozzłoszczony kazał nam natychmiast odnieść ją na cmentarz. Z żalem spełniliśmy jego polecenie i położyliśmy czaszkę w sąsiedztwie rozkopanego grobu, między krzewami. Byliśmy jeszcze głupiutkimi dziećmi i nie czuliśmy dostojeństwa śmierci i szacunku dla ludzkich szczątków.
Najdziwniejsze było, że ksiądz w ten sposób likwidował stare, zapomniane groby.