Urodziłem się osiem lat po wojnie, która jak miecz przecięła rzeczywistość. Jeszcze ludzie pamiętali, jak nad Pełczyskami przed wojną latał samolot pułkownika Hellera, który odwiedzał żonę we dworze. Lądowisko znajdowało się na łąkach nad Nidą.
Stare łączyło się z Nowym: maszerowano na Pierwszego Maja, jak kiedyś na jedenastego listopada, zamiast COP-u i Gdyni była Nowa Huta i Odbudowa Warszawy. A zamiast Śmigłego-Rydza, wisiał w szkole na ścianie – marszałek Rokossowski.
Ruiny synagog w Pińczowie, Działoszycach i innych miasteczkach przypominały, co tu się działo naprawdę. Byli partyzanci ukrywali przynależność do Armii Krajowej w imię wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim.
Jeszcze żyli chłopi, którzy z komendantem Józefem Piłsudskim, śpiewali „Pierwszą brygadę”. Tylko kościół stał samotny, na uboczu, miał swoje chorągwie. Wojna została w lasach, pełnych grobów, w wąwozach, gdzie ziemia nasiąknięta była krwią.
Całe dzieciństwo spędziłem na Ponidziu. Najpierw rodzice mieszkali w Baranowie, skąd mamę przewieziono do pobliskiego miasteczka Skalbmierza. Tam przyszedłem na świat w porodówce i zostałem ochrzczony w kościele. Lata przedszkolne spędziłem w Złotej Pińczowskiej, a do podstawówki chodziłem w Pełczyskach, gdzie mama była nauczycielką, a ojciec kierownikiem szkoły.
Ojciec pochodził z wielodzietnej rodziny z Węchadłowa pod Pińczowem. Wszyscy jego bracia byli w partyzantce. Dziadek najmłodszego postanowił oddać do klasztoru w Czernej, żeby któryś z jego synów przeżył okupację.
Jako miejsce starości ojciec upatrzył sobie Kielce. Miasto wojewódzkie, gdzie już mieszkała jego siostra. Kupił tam pół domu z komórką na węgiel, bo nadal mieliśmy piece kaflowe, w dodatku bardziej dymiące niż te wiejskie. Choć porządni go wyremontował to i tak w mieszkaniu panowała wilgoć, bo niedaleko, w dolince płynął strumień.
Na razie jednak mieszkaliśmy jeszcze w Pełczyskach i szykowaliśmy się do wyjazdu. Zapakowaliśmy wszystko do tekturowych pudeł, które przytargaliśmy ze sklepu gieesu. Ojciec kurom obcinał głowy na pniaku stojącym na podwórzu i wspólnie z mamą marynował mięso w słoikach. Pies Karuś miał zostać wydany państwu Kalafarskim, znajomym rodziców, mieszkającym w sąsiedniej wiosce, w Złotej. Był bardzo bojowy, szczekał na wszystkich i ojciec oświadczył, że pies nie nadaje się do miasta, bo będzie atakował naszych sąsiadów i ich domowe zwierzaki. Kotką za bardzo się nie przejmował. Mama zapłaciła nowemu kierownikowi, który przychodził po nas, żeby ją karmił, ale o jej dalszych losach nic nie wiem.
Na egzamin wstępny do Liceum Żeromskiego pojechaliśmy z ojcem pekaesem.. Znaną mi dobrze trasą z Niegosławic do Pińczowa, a później do Kielc. Mama została w domu, aby opiekować się psem Karusiem, kotką i stadem kur karmazynów. Przed egzaminem nocowaliśmy u cioci Zosi. Mieszkała w starej dwupiętrowej kamienicy z cegły, niedaleko wiaduktu, naprzeciw kościoła św. Krzyża. Był to budynek bardzo stary, chyba sprzed pierwszej wojny światowej, gdzie nocą siusiu trzeba było robić do wiadra za kotarą, a z kupką biegło się do komórki w długim podwórzu.
Ciotka pracowała jako księgowa, wstawała o piątej rano. Całą noc dudnił wielki radziecki budzik na przedwojennej szafie, nie dając mi spać. Wychowywała dwie córki. Jej mąż był alkoholikiem. Leczył się w szpitalu psychiatrycznym w Morawicy. Ciotka wzięła z nim rozwód. Bała się go i awantur jakie urządzał. Przyjeżdżał do niej dziadek Jan z Węchadłowa i nocował, aby bronić córkę przed agresywnym mężem-alkoholikiem. Zdarzało się, że włamywał się przez okno, bo ciocia zmieniła zamek w drzwiach (mieszkali na parterze) i wynosił z domu co wartościowsze przedmioty, aby zamienić je na wódkę.
Jak na miasto wojewódzkie, były to bardzo prymitywne warunki. Ale mieszkanie sterylnie czyste, podłogi wypastowane i wypolerowane, dywany rozłożone, wypełnione solidnymi przedwojennymi meblami, potężna szafa biedermeier, porcelanowe białe figurki na półkach, okrągły rozkładany stół z haftowaną serwetą, wszędzie pełno rozrosłych kwiatów w doniczkach, stojących na okiennych parapetach i drewnianych kwietnikach o wygiętych nóżkach.
W kościele św. Krzyża, kilka lat wcześniej, poszedłem do pierwszej komunii, kiedy na wsi mama pokłóciła się z pełczyskim proboszczem. Ksiądz ustawił mnie w parze z jakimś niedorozwiniętym, drugorocznym, przerośniętym chłopakiem, który pluł i kopał, a mama chciała, żebym stał z kimś innym. Jednak ksiądz nie wyraził na to zgody.
Wobec tego rodzice zdecydowali, że komunię będę brał w Kielcach. Na porannej mszy przystępowałem po raz pierwszy do komunii świętej. Sam, z ojcem, razem z ludźmi, którzy spieszyli się do pracy.
W wakacje tego samego roku, poszedłem do szpitala na operację i zupełnie zapomniałem o żalu, jaki miałem do dorosłych, że nie poszedłem do pierwszej komunii razem z moimi koleżankami i kolegami z klasy. Ojciec, zawiózł mnie do szpitala, aby usunięto mi migdałki, nadżarte przez bakterie, postrzępione jak sito, przez niezliczoną ilość ropnych angin.
W czasie zabiegu doktor, jak wyjęty z horroru, stary, ślepy dziadek, w grubych szkłach okularów, zza których nie widać było jego oczu, najpierw specjalną, zakrzywioną igłą znieczulił mi jeden migdałek, co było zresztą bardzo bolesne i omal nie spowodowało mojego uduszenia. Następnie wbił igłę w drugi, nie bacząc na mój płacz i krzyki, co chyba sprawiało mu przyjemność.
Niestety, okazało się, że starszy pan w białym fartuchu poplamionym krwią, miał sklerozę i po wykonaniu znieczulenia zaczął olbrzymimi nożycami, wycinać najpierw drugi z kolei migdałek, dopiero co nakłuty, u którego jeszcze znieczulenie nie zaczęło działać. Bolało jak cholera. Po dokonaniu mokrej roboty, którą widziałem na własne oczy, bo nie byłem uśpiony, wrzuciwszy zakrwawiony ochłap mojego narządu do przygotowanego wiaderka, wziął się, sapiąc z wysiłku, za mozolne wycinanie pierwszego migdałka, gdzie znieczulenie już w międzyczasie przestało działać. Zabieg był bolesny, bo przecież, biorąc pod uwagę błąd lekarza, ta operacja prowadzona była na żywca, mimo wcześniejszego daremnego kłucia w celu znieczulenia, które jednak nie nastąpiło. Być może dawka była zbyt mała, a może lekarstwo było do niczego, jak to często się w PRL-u zdarzało.
Egzamin wstępny do liceum przebiegał nad wyraz pozytywnie. Pracę z polskiego pisałem o powieści Igora Newerlego „Pamiątka z Celulozy”. Na egzaminie ustnym, wybitny polonista, a po wielu latach, późniejszy mój dobry znajomy, Stanisław Mijas, prowadził ze mną właściwie nie egzamin a pogawędkę.
Z matematyki też miałem szczęście, rozwiązałem dwa zadania na pewno dobrze, a przy trzecim trochę się zaplątałem, ale i tak wynik był pozytywny. W pewnym momencie, kiedy staliśmy we trójkę przy tablicy, dwie dziewczynki i ja, drżący i przestraszeni, wparował dyrektor, Zygmunt Pawełczyk. Zaraz po wojnie przebywał na Ponidziu, uczył mojego ojca w liceum dla nauczycieli w Działoszycach. Fukał charakterystycznie nosem, jakby miał katar, i pytał zaniepokojony, jak mi idzie egzamin. Powiedziałem, że dobrze, a profesor Koniusz potwierdził. Dyrektor wyraźnie się uspokoił i zaaferowany, jakby nieobecny, wybiegł z sali.
Wróciliśmy do domu pekaesem i zapomniałem o całym wydarzeniu. Cały zanurzyłem się w przyrodę. To były moje ostatnie wakacje na wsi. Żal mi było naszego mieszkania i sadu. Wszystkich koleżanek i kolegów ze szkoły.
Po około dwóch tygodniach wyniki egzaminów wywieszono w holu szkoły. Ojciec specjalnie pojechał do Kielc, żeby zobaczyć ogłoszenie. Okazało się, że zdałem. Moi wiejscy koledzy w większości pozostawali w Pelczyskach, ale kilku zdało do zawodówek w Pińczowie i na Śląsku, w Sosnowcu i Katowicach.
Ostatnie wakacje, to był czas pożegnań, ulubionych ludzi i miejsc. Jak w kalejdoskopie migotały mi przed oczami zdarzenia, które zapamiętałem do końca życia.