W kuchni stał wielki, żółty, piec kaflowy postawiony ponad sto lat temu, w czasach, kiedy gotowano na nim dla pensjonariuszy przytułku dla ubogich. Okolony był on kutą poręczą na której wisiały chochle i pogrzebacz. Pieczono w nim także chleb. Na strychu leżały stare żarna, na których mielono kiedyś ziarno.

Ojciec  piekł chleb tylko zimą, kiedy śnieg zasypał wieś doszczętnie, a sklepik Gminnej Spółdzielni był nieczynny. Wpatrywałem się w tę fascynującą i przyciągającą wzrok, nieskończoną czeluść pieca, a w niej węgle, czerwone jak gwiazdy w początkach wszechświata. Żarzyły się całe ich galaktyki i drogi mleczne, konstelacje i gwiazdozbiory. Przelatywały z sykiem ognisto czerwone komety. Po godzinie, dwóch wszystkie te dogasające już  węgle zostały wybrane i do nagrzanego wnętrza ojciec wsunął ciasto. Domowy chleb był wielki jak koło od wozu, bardzo smaczny. Dodatkowo ojciec piekł pyszne podpłomyki. Z boku pieca znajdował się mały piekarnik, który rodzice otwierali zimą, żeby ciepło wpadało do mieszkania. Jego klapa tworzyła rodzaj blatu, na którym sypiał nasz pies, Karuś.

Więcej…